Zjadam
już ostatni kawałek mlecznej
czekolady. Gdy kończę go
konsumować, pocieram zmęczone oczy. Mam już dość tej szkoły.
Czasami odnoszę wrażenie, że to wszystko, czym zapełniają nam
głowy, jest kompletnie niepotrzebne. A ja zamiast uczyć się tego,
mogłabym zrobić coś, co sprawia mi przyjemność...
Momentalnie
zerkam na szkicownik, leżący na łóżku. Pokusa, jaka ciągnie
mnie w stronę malowania jest tak silna, że nie potrafię się jej
oprzeć. Ręce mnie świerzbią, by dotknąć w końcu ołówek,
żeby móc w końcu coś nim narysować...
Odchodzę
od książek i na nic nie zdaje się zdrowy rozsądek, który z
całych sił krzyczy „nie!”. Trudno, najwyżej dostanę jedynkę.
Poprawię.
Kładę
się na łóżku w wygodnej pozycji, a mianowicie na brzuchu. Biorę
do rąk szkicownik i otwieram go na stronie, która jest zaznaczona
ołówkiem. Gdy stwierdzam, że ołówek nadaje się do rysowania,
zabieram się do roboty. Początkowo nie mam pojęcia co
odzwierciedlić, dlatego wchodzą mi jakieś bohomazy...
W
pewnym momencie moje powieki odmawiają posłuszeństwa i zaczynają
opadać. Dzielnie walczę z sennością, jednak jest to ode mnie
silniejsze i już po chwili zasypiam.
***
Powoli
odzyskuję świadomość, jednak nie jestem jeszcze tak zdesperowana,
żeby otworzyć oczy. Mam nadzieję, że może uda mi się jeszcze
zasnąć, ale po minięciu chwili zaczynam w to wątpić. Poza tym
nawet gdybym chciała, nie zrobiłabym tego, ponieważ zdaję sobie
sprawę z tego, że moja ręka porusza się. Nie gwałtownie, ale
tak, jakby właśnie coś... szkicowała! Zdziwiona gwałtownie
otwieram oczy.
Sennym
wzrokiem spoglądam na kartkę w szkicowniku. Jestem w niemałym
szoku, ponieważ moim oczom ukazuje się portret mężczyzny.
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że widzę go pierwszy raz na
oczy. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie choć w małym
stopniu podobnej osoby, którą mogłam kiedyś spotkać. A przecież
zawsze rysuję rzeczy, a nawet postacie, które znajdują się w
zasięgu mojego wzroku. Najczęściej odzwierciedlam zdjęcia,
ponieważ nie potrafię narysować czegoś sama z siebie; próbowałam
wiele razy, ale efekt zawsze był marny.
Żeby
mieć pewność, czy aby na pewno to moje „dzieło”, spoglądam
na dłoń, w której nadal trzymam ołówek. Jest umazana metalową
barwą. Wcześniej była na pewno czysta.
Uważnie
wpatruję się w twarz nieznajomego. Dziwi mnie to, że ma oczy takie
same, jak moje, a rysy twarzy podobne. Początkowo przez szok tego
nie dostrzegłam, ale teraz, gdy przyglądam mu się, widzę
podobieństwo pomiędzy mną a nim.
Odkąd
pamiętam mieszkam tylko ze swoją matką. Ojca nigdy nie poznałam.
Mama powiedziała, że zginął w wypadku samochodowym, gdy ta
jeszcze była ze mną w ciąży. Jako małe dziecko uwierzyłam jej.
Do tej pory jednak zastanawia mnie, dlaczego nie ma ze sobą nic, co
byłoby z nim w jakikolwiek sposób związane. Żadnych jego rzeczy,
a nawet zdjęć... Podejrzewam, że być może mama z jakiegoś
powodu chciała o nim zapomnieć, ale za każdym razem, gdy ją to
pytam, ona milczy albo zmienia temat.
Jeszcze
raz przyglądam się mężczyźnie. Przełykam ślinę. Nie mam
pojęcia dlaczego go narysowałam.
Zamykam
szkicownik i chowam go pod poduszkę. Postanawiam powrócić do
nauki, gdyż jutro czeka mnie duży sprawdzian z biologii, na który
nic nie umiem, ale gdy tylko siadam do biurka, mój wzrok wędruje na
poduszkę, pod którą znajduje się szkicownik... W końcu
stwierdzam, że nie ma sensu się uczyć. Wiem, że nie będę mogła
się skupić, póki nie dowiem się, kim może być mężczyzna,
którego narysowałam. Może to dziwne, ale postanawiam zapytać o
niego mamę.
Zeskakuję
z krzesła, biorę do rąk szkicownik i wybiegam z pokoju. Chyba za
szybko, bo wychodząc z niego potykam się o własne nogi i gdyby nie
ściana, to na pewno runęłabym na podłogę.
Mama
jest w salonie i ogląda telewizję. Zatrzymuję się w progu i
niepewnie na nią spoglądam. Tak nagle ogarnia mnie zdenerwowanie i
zaczynam zastanawiać się, czy zrobić to, co mam w planach. Nie
jestem pewna, czy to dobry pomysł. Równie dobrze mógł być to
przypadek, że narysowałam postać podobną do mnie. Może to przez
to, że brakuje mi ojca, którego nigdy nie miałam? Choć z drugiej
strony... Nie. Chyba mam za bardzo wybujałą wyobraźnię. Jestem
głupia.
— Coś
się stało, skarbie?
Słysząc
głos mamy momentalnie cała sztywnieję. Powiedzieć, a może
stchórzyć i uciec?
Spoglądam
na portret mężczyzny. Nawet nie wiem kiedy otworzyłam na tej
stronie. Gdy tak przyglądam się jego twarzy, ze zdziwieniem
stwierdzam, że jednak już ją widziałam. Tyle że we śnie. Tak.
Jakiś miesiąc temu ta twarz przyśniła mi się, jednak sen był
tak dziwny, że aż zaczęłam zastanawiać się, czy aby na pewno ze
mą jest wszystko w porządku. Wprawdzie pamiętałam tylko urywki...
Mężczyzna, dziwne odgłosy, ciemność, krzyk, oczy...
— Chciałam...
— zaczynam, lecz szybko zamykam usta.
Biorę
głęboki wdech, mocno zaciskając dłonie na szkicowniku.
Najwyżej
zrobię z siebie idiotkę, raz kozie śmierć.
— Mam
pytanie — mówię dosyć pewnym tonem.
Sztywnym
krokiem podchodzę do mamy, po czym siadam obok niej na kanapie.
Staram się ogarnąć zdenerwowane. Ach, gdybym mogła je choć w
małym stopniu kontrolować...
Pokazuję
mamie portret.
— Znasz
tego mężczyznę? — pytam.
Uważnie
obserwuję mamę, kiedy spogląda na szkic. Mam wrażenie, że przez
jej twarz przemyka cień zszokowania, jednak trwa to tak krótko, że
zaczynam zastanawiać się, czy czasem coś mi się nie przywidziało.
— Nie
znam — odpowiada zachrypniętym głosem.
Spoglądam
w jej oczy, w których widzę coś na kształt zdenerwowania. Kłamie.
— Okej
— mówię i szybko opuszczam pokój.
***
Siedzę
w bibliotece już drugą godzinę i szukam na komputerze czegoś, co
mogłoby odpowiedzieć na moje pytanie; nie chcę robić tego w domu,
by mama mnie nie przyłapała — zawsze lubiła mnie kontrolować.
Doskonale
zdaję sobie sprawę, że głupie jest to, co robię.
Narysowanie mężczyzny na pewno nie ma żadnego znaczenia, bo to
przypadek, ale... coś we mnie domaga się, żeby węszyć. To
uczucie jest denerwujące, zważywszy na to, że doskonale wiem jak
bardzo mam wybujałą wyobraźnię i czasami chcę, żeby
przytrafiały mi się niemożliwe rzeczy. Chyba powoli zaczyna mi
odbijać.
Pocieram
oczy, gdy przeszukuję kolejną stronę z nadzieją, że znajdę
sytuację podobną do mojej. Nadzieja matką głupich, jak to się
mówi.
Zrezygnowana
wypuszczam z płuc cały zapas powietrza, gdy po przejrzeniu setnej
strony nie znajduję nic wartego nawet najdrobniejszej uwagi. Opieram
głowę na dłoni i zmęczonym wzrokiem spoglądam na monitor.
Zamykam oczy. Dopiero po dłuższej chwili otwieram je. Wyłączam
wszystkie otwarte strony, a następnie usuwam historię przeglądania.
Nie chcę, żeby ktoś natknął się na takie głupoty.
Odchodzę
od komputera. Nawet na myśl nie przychodzi mi, żeby przejrzeć
książki. W końcu co mogłabym w nich znaleźć?
Mijam
jeden regał z twórczością, później kolejny... Dopiero przy
czwartym zatrzymuję się, ponieważ słyszę, jak coś upada na
podłogę. Zdziwiona spoglądam w tamtą stronę i widzę, że jednak
się nie przesłyszałam i tuż koło szafki leży książka. Z
czystej ciekawości podchodzę do niej i od razu biorę w swoje ręce,
siadam pod ścianą, a zdobycz ostrożnie kładę na kolanach.
Książka
jest inna niż te, co znajdują się w bibliotece. Przypomina trochę
te wszystkie księgi, jakie pojawiają się w bajkach. Jest stara, co
wnioskuję po zniszczonej okładce. Co dziwne, nie posiada żadnego
tytułu ani nawet autora.
Otwieram
ją a następne kartkuję pożółkłe i gdzieniegdzie pomarszczone
kartki. Nie czytam tego, co na nich pisze, tylko szybko przelatuję
wzrokiem. Wnioskuję, że to chyba jakieś opowiadanie i z tego
powodu mam ochotę ją zamknąć, jednak zaciekawia mnie jeden
fragment:
Miała
już szesnaście wiosen. Jej pasją było malowanie, lecz nie umiała
narysować niczego, czego wcześniej nie zobaczyła.
Przestaję
czytać, gdy zdaję sobie sprawę z tego, że to odzwierciedla...
mnie.
— Przypadek
— mówię pod nosem, po czym zabieram się za dalsze czytanie.
Pewnego
dnia, śpiąc, naszkicowała postać mężczyzny, którego nigdy
wcześniej nie widziała. Po przebudzeniu stwierdziła, że to
niemożliwe, iż było to jej dzieło, jednak wszystko na to
wskazywało — trzymany w dłoni ołówek i pobrudzone od niego
dłonie. Była w szoku, jednak chciała dowiedzieć się, kim mógłby
być mężczyzna, zważywszy na to, że był do niej podobny…
W
tym celu poszła do swojej matki. Denerwowała się, nawet bardzo,
jednak korzystając z nagłego przypływu odwagi postanowiła zadać
ciążące jej na sercu pytanie. Dziewczyna uważnie przyglądała
się twarzy rodzicielki, na której pojawiło się chwilowe
zszokowanie. Kobieta jednak przecząco odpowiedziała, a Winter
stwierdziła, że kłamie.
Na
widok imienia bohaterki wstrzymuję oddech. Czy to możliwe, żeby
nazywała się tak samo, jak ja? Żeby przytrafiła jej się
identyczna sytuacja, co mi?
Mimowolnie
zaczynam przesuwać wskazującym palcem po kartce. Przestaję w
momencie, kiedy słyszę chichot; taki, jakby ktoś próbował go
stłumić. Zdumiona podnoszę brwi. Rozglądam się dookoła, ale
nikogo nie ma w zasięgu mojego wzroku. Ba! Jest cicho jak makiem
zasiał. Wzruszam lekko ramionami, po czym palcem przejeżdżam po
swoim imieniu. Teraz słyszę ponowny wybuch euforii; tym razem
śmiech jest tak głośny, przez co odnoszę wrażenie, iż osoba
pragnie, by ten ktoś przestał robić to, przez co ona się śmieje.
Książka
na moich nogach zaczyna się ruszać. Podnoszę ręce, spodziewając
się dalszych wydarzeń, jednak nic się nie dzieje. Przecieram oczy.
Chyba jestem zmęczona.
[…]Komu
można zaufać w tym świecie kłamstw, gdy człowiek zdaje sobie
sprawę, że to wszystko to marna przykrywka?
Na
widok tego zdania chcę przeczytać dalszą część, by dowiedzieć
się, co autor książki dokładnie miał na myśli, ale gdy chcę
się do tego zabrać, książka… ucieka. Dosłownie! W pierwszej
chwili jestem tak zdezorientowana, że tylko patrzę, jak zaczyna
biec — tak, ona ma nogi — w stronę innego regału.
Chyba
powinnam się przespać…
Gdy
znika mi z oczu, porywam się na równe nogi i zaczynam biec w jej
ślad. Mało brakuje, abym upadła, bo potykam się o własne nogi.
Widzę,
jak książka biegnie wzdłuż regałów. Zszokowana puszczam się za
nią. Czuję się przez to głupio i mam wrażenie, że jestem
obserwowana, choć w pobliżu nikogo nie widzę. Nadal nie mogę
uwierzyć w nienaturalne zjawisko i próbuję wmówić sobie, że to
jakiś sen. Dziwne, że nie chcę się z niego obudzić…
Gdy
mijam jednego z czytelników biblioteki — wysokiego chłopaka o
ciemnych włosach oraz tęczówkach i w okularach, z twarzy miłego i
przystojnego — ten patrzy na mnie, krzywiąc się. W jego oczach
pewnie wyglądam na osobę, która właśnie zbiegła ze szpitala
psychiatrycznego. W końcu kto normalny biegnie za uciekającą
książką?
Księga
przenika przez drzwi wyjściowe. Zatrzymuję się, niemym wzrokiem
spoglądając w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilką była. Szybko
jednak doprowadzam się do porządku, otwieram drzwi i wybiegam na
korytarz. Przypomina to wejście smoka, ponieważ ludzie, którzy tam
są, ze zdziwieniem na mnie patrzą. Czuję, jak moje policzki
przybierają purpurowy kolor. Zażenowana uśmiecham się, po czym
rozglądam za książką, żeby nie patrzeć na wszystkich zebranych.
Po raz kolejny tego dnia czuję się jak idiotka.
Książkę
dostrzegam w kącie na samym końcu korytarza. Biegnę w jej stronę,
przepychając się przez ludzi, a kiedy już jestem na miejscu,
krzyczę głośno:
— Mam
cię!
Sięgam
w kierunku książki. Na twarzy mam wielki uśmiech, a cieszę się
jak dziecko, które dostało obiecaną zabawkę. Jak już mam w ręce
swój cel, słyszę chichot; ten sam, co w bibliotece. Gwałtownie
mrugam oczami. Otwieram księgę w momencie, kiedy zaczyna tracić
swoje kolory. Mocno łapię za jedną z kartek, w sumie to nie wiem
dlaczego, po czym słyszę dźwięk rwanego papieru. Książka znika
— rozpływa się w powietrzu, a ja pozostaję z kawałkiem wyrwanej
strony w dłoni…
Siadam
na zimnej podłodze, myśląc nad tym, co przed chwilą zaszło. Nie
zwracam uwagi na dziwne spojrzenia ludzi.
***
Pierwszy
tydzień mija raczej w spokoju. Staram się wykonywać swoje
obowiązki, nie zważając na sytuację sprzed kilku dni, jednak
momentami ciężko jest się skupić. Po głowie nadal chodzi mi
przeczytany fragment, który nie daje spokoju. Usilnie wmawiam sobie,
że to nic, że to na pewno jakiś zbieg okoliczności, ale z
drugiej strony... Nie. To nie może być prawda. Takie rzeczy się
nie zdarzają, myślimy realistycznie!
— Skąd
to masz?! — krzyczy mama, wpadając do kuchni.
Z
przerażenia aż upuszczam na podłogę swój ulubiony kubek, który
roztrzaskuje się w drobny mak i rozlewa swoją zawartość.
Matka
stoi przede mną i wymachuje mi przed oczami kartką, którą
wyrwałam z księgi. Grzebała w moich rzeczach… Przełykam ślinę.
Nie jestem pewna, czy mam jej o tym powiedzieć. Na pewno mi nie
uwierzy. Ale dlaczego jest taka zła? Może dowiedziała się, że
wyrwałam ten fragment z książki? Tylko że księga rozpłynęła
się w powietrzu zaraz po tym, więc to niemożliwe, żeby ktoś
wniósł na mnie skargę.
Oczy
mamy nie są już niebieskie, jak kiedyś. Przybrały kolor głębokiej
czerni, jak niebo nocą. Ta barwa doskonale kontrastuje się z
nienaturalnie bladą cerą. Na jej skroni żyła niebezpiecznie
pulsuje, przez co wydaje mi się, że zaraz wybuchnie.
Przeraża
mnie.
— Nie
uratujesz go!
Wypowiada
te słowa z takim jadem i nienawiścią, że przechodzi mnie dreszcz.
Nie jestem w stanie wykrztusić z siebie żadnego słowa. Stoję jak
ten kołek i ze strachem spoglądam na matkę. Nie mam zielonego
pojęcia o czym mówi.
Nie
przypomina już tej samej osoby, co kiedyś. Oprócz jej oczu z
przekrwionymi białkami, włosy również mają odcień czerni. Tak
samo ubranie i paznokcie, które nagle stały się długie i ostre
jak u jakieś bestii. A cerę ma tak bladą jak biała ściana w
naszej łazience. Nie potrafię stwierdzić, skąd u niej taka
zmiana. Rano jeszcze wyglądała normalne.
Cofam
się o krok. Z ust matki wydobywa się krzyk, przez który mam
wrażenie, że zaraz pękną mi bębenki w uszach. Odruchowo zakrywam
je dłońmi, krzywiąc się na twarzy. To wszystko robi się coraz
bardziej dziwne.
Mama
wyciąga w moją stronę dłoń, jakby chciała mnie uderzyć.
Odruchowo się cofam, chcąc tego uniknąć. Jednak wpadam na ścianę,
a jedyna droga ucieczki znajduje się za moją rodzicielką. Jestem
tak spanikowana, że nie wiem, co robić. Próbować się ratować,
czy przeczekać furię matki?
Niespodziewanie
moja matka staje tuż przede mną, a do gardła przykłada mi nic
innego, jak nóż. Czuję, jak zimne ostrze dotyka mojej gładkiej
skóry. Na czoło wstępuję mi zimny pot. Z przerażenia nie jestem
w stanie wykrztusić choćby słowa albo wykonać ruch, by się
obronić. Powoli zaczynam godzić się ze swoim marnym losem.
Mama
w pewnym momencie odwraca się. Nóż rzuca gdzieś w kąt, a sama
zaczyna krzyczeć, rozkładając przy tym ręce. Szyby w oknach i
szafkach roztrzaskują się w drobny mak. Z szalenie bijącym sercem
kulę się pod ścianą, zakrywając przy tym głowę. Czuję, jak na
mnie spada szkło, choć znajdowałam się od niego w dosyć sporej
odległości. Syczę, jak przecina ono moją skórę na dłoniach.
Gdy jestem już niemalże pewna, że nie grozi mi nic złego, bo
słychać głuchą ciszę, niepewnie podnoszę głowę, by rozejrzeć
się dookoła. Moja rodzicielka właśnie odwraca się w moją
stronę, by zadać mi cios. Dosyć spora, czara kula leci w moim
kierunku. W ostatniej chwili przechylam głowę na bok, by uniknąć
uderzenia. Magiczna kulka trafia w ścianę i pozostawia w niej
dziurę wielkości dużo większej, niż sam jej rozmiar.
Już
chcę powiedzieć mamie, żeby przestała, ale ona ze złością
celuje we mnie kolejną kulą. Tym razem uciekam. Chowam się pod
stołem, a gdy on jakimś cudem pęka na pół i każda z jego części
spada w przeciwną stroną, puszczam się pędem do salonu. Tam kryję
się za fotel.
— Nie
uciekaj, to nie ma sensu! — krzyczy.
W
odpowiedzi biorę stojący nieopodal dzban, po czym z całych sił
cisnę nim w matkę. Nie wiem czy się cieszyć, czy płakać, gdy
robi unik.
— Mój
ulubiony wazon! — mówi donośnym głosem, a następnie kieruje we
mnie swój morderczy wzrok.
Uśmiecham
się blado.
W
moją stronę leci kolejna kula, która robi wielką dziurę w
oparciu fotela, całkowicie mnie odsłaniając. Otwieram szeroko
oczy.
Czy
moja matka naprawdę chce mnie zabić?
— Dość!
— krzyczę, wcale nie spodziewając się, że mnie posłucha.
Ale
ona nagle znika. Pozostaje po niej jedynie ciemny obłok, który po
chwili rozpływa się w powietrzu.
Ciężko
dysząc opieram się o ścianę. Nawet nie wiem w którym momencie po
moich policzkach zaczynają spływać pojedyncze łzy. Drżące
dłonie zaciskam w pięści. Tak ciężko jest mi przyjąć do
wiadomości, co właśnie przed chwilą zaszło. Czuję się jak w
jakimś filmie. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę!
Chyba
zwariowałam.
— Masz
mało czasu — odzywa się cichy, aczkolwiek zmęczony, męski głos.
Zaskoczona
podskakuję, odruchowo łapiąc się za serce. Rozglądam się
dookoła, ale nikogo nie widzę.
— Spiesz
się.
Chcę
krzyknąć, kiedy przed sobą widzę niebieski, przeźroczysty obłok,
kształtem przypominający ludzką postać; mężczyznę.
— Gdzie
ona jest?! — pytam piskliwym głosem, wzrokiem szukając matki.
— Już
ci nie zagraża. Przynajmniej na razie…
Patrzę
na niego podejrzliwie.
— Czym
ty... — zaczynam, ale nie kończę.
— On
potrzebuje twojej pomocy — mówi... to coś.
— Kto?
— pytam szeptem.
— Twój
ojciec.
Już
mam mówić, że mój ojciec nie żyje, że nawet nie był przy moich
narodzinach,
ale przed oczami ukazuje mi się pewna scena.
Moja
mama stoi przed mężczyzną o twarzy takiej samej, jak ta, którą
naszkicowałam. Kładzie mu swoją szczupłą dłoń na policzku,
szepcząc słowa, których niestety nie słyszę. Później film
przewija się tak szybko, że z trudem za nim nadążam. Moja matka
więzi ojca w jaskini, zamykając go w jakieś przeźroczystej
kopule. Pieczarę strzeże jakiś stwór; w tym momencie obraz jest
tak rozmazany, że nie jestem w stanie mu się przyjrzeć.
Moja
mama uwięziła tatę? Ale jak?
— Dlaczego
ona to zrobiła? — pytam ze ściśniętym gardłem.
— Twoja
matka jest czarownicą wysokiego rodu. Niebezpieczną i bezwzględną
— mówi pospiesznie stworzenie. — Czerpała energię z twojego
ojca, by dzięki temu nie stracić swojej potężnej mocy. Gdy ten
zorientował się, co się dzieje, chciał odejść od żony, jednak
ta nie pozwoliła mu na to. Uwięziła go, by nikt jej go nie
odebrał.
Patrzę
na stworzenie tępym wzrokiem. Nie mogę przyswoić tego, co przed
chwilą usłyszałam. To wydaje mi się dziwne, głupie i nierealne!
To musi być jakiś sen.
Dla
pewności szczypię się w rękę, ale obraz nie zmienia się.
— Musisz
go uratować — mówi stworzenie.
— Jak?
— To pytanie wydaje mi się tak głupie, że aż dziwię się, iż
je zadaję.
Czy
gdzieś tu jest ukryta kamera?
Postać
wyciąga w moja stronę dłonie, na których tworzy się mała góra,
z czasem formująca się w ciemną fiolkę. Ze zdumienia podnoszę
brwi.
— To
napój,
którego sam opar powoduje śmierć u osoby, która się go nawdycha.
— Dlaczego
mi go dajesz? — pytam, niepewnie biorąc fiolkę do rąk.
— Przyda
ci się.
Już
mam pytać w jaki sposób, ale zamykam usta, gdyż obraz wokół mnie
momentalnie zaczyna się zmieniać. Jestem tak przerażona, że nie
mogę się ruszyć, a co dopiero coś powiedzieć. Z niecierpliwością
i niepokojem obserwuję, jak znikają kontury mebli, a wokół
zaczyna pojawiać się wilgotna ziemia, drzewa bez liści, a
nieopodal pieczara. Przełykam ślinę.
Jestem
sama. Pozostałam jedynie z napojem w ręku.
Podnoszę
się. Ledwie utrzymuję się na sztywnych nogach. Jestem tak
zdenerwowana, że omal nie wypuszczam z rąk fiolki. Chowam ją do
kieszeni w obawie, że w pewnej chwili jednak ją upuszczę. Wolę
nie kończyć z życiem w taki sposób.
Niepewnie
spoglądam na znajdującą się niedaleko jaskinię. To miejsce jest
takie same, jak te, które zobaczyłam w wizji wywołanej przez
stworzenie. Skręca mnie na samą myśl, że miałabym tam pójść,
w głąb tej ciemnej pieczary. Przecież nie wiem, czego mogę się
spodziewać. Skoro tam został uwięziony mój ojciec, to na pewno
pieczara jest w jakiś sposób strzeżona.
Biorę
głęboki wdech na uspokojenie.
Sztywnym
krokiem idę w stronę jaskini. Z każdym kolejnym krokiem mam
wrażenie, że tracę siły
i że zaraz runę na ziemię, niezdolna do żadnego ruchu. Każda
cząstka mnie krzyczy, bym czym prędzej uciekała, póki jeszcze nie
jest za późno. Wyczuwam w powietrzu unoszące się zło, co mnie
zaczyna paraliżować. Tak bardzo nie chcę tam iść. To na pewno
nie dzieje się naprawdę. Jak ja mogłam uwierzyć w taką bajkę?
W
momencie, kiedy mam już zamiar wejść w głąb jaskini, słyszę
ciężkie kroki. Jestem tak sparaliżowana, że nie jestem w stanie
się cofnąć. Wciągam ze świstem powietrze, gdy moim oczom ukazuje
się ogromny potwór…
W
pierwszej chwili nie jestem zdolna do stwierdzenia, kim on tak
naprawdę jest. Dopiero po dłuższym czasie — a może tylko mi
wydaje się tak bardzo długi — okazuje się, że stojąca przede
mną bestia to Minotaur.
Prawdziwy, grecki Minotaur. Głowę ma byka — groźną z oczami,
patrzącymi na mnie z mordem. Ciało natomiast ma ludzkie, aczkolwiek
bardzo umięśnione, przez co jest masywny; o wiele bardziej, niż
normalny człowiek. W pasie jest zakryty materiałem. Jego mięśnie
wywołują u mnie nagły atak paniki. Mam ochotę uciekać jak
najdalej od niego, ale jak na złość nie mogę się ruszyć. Co
najlepsze — bestia w dłoniach trzyma ogromny topór, na którym
znajduje się zaschnięcia krew. Nie chcę wiedzieć do ilu osób
może ona należeć.
Zbiera
mi się na wymioty, kiedy na twarz Minotaura wstępuje obrzydliwy
uśmiech. Dopiero teraz widzę, że na wardze ma kolczyk wielkości
mojej dłoni.
— Widzę,
że życie ci niemiłe, skoro tutaj przychodzisz — mówi tak
donośnym głosem, że aż przypomina mi się, jak kiedyś stałam na
koncercie tuż przy głośnikach. Było tak strasznie głośno...
— Ja...
— Nie mogę dokończyć.
— Wiem
po co przyszłaś. — Uśmiecha się jeszcze szerzej.
Serio?
Wiem,
że moja twarz na pewno przybiera kolor białej kartki. Wykrzywiam
usta w bladym uśmiechu. Chyba zaraz stracę przytomność.
W
pewnym momencie Minotaur zamachuje się, by uderzyć mnie swoją
bronią. W porę robię unik, ratując się tym samym przed śmiercią.
Jestem w szoku, że udało mi się zmusić ciało do jakiegokolwiek
ruchu.
Stwór
uśmiecha się pod nosem, jednak w jego oczach widzę złość. Serce
zaczyna bić mi szybciej, a oddech momentalnie staje się płytki.
Cała się trzęsę. Nie mam żadnej broni ani nic, czym mogłabym
się chociażby obronić. Nawet w pobliżu nie ma nic, co mogłoby
posłużyć mi w tym celu. Jestem zawiedziona.
Gdy
Minotaur wykonuje zamach, porywam się na równe nogi i po raz
kolejny robię unik. Uciekam od niego na kilka kroków. Wiem, że to
w niczym nie pomoże, ale w ten sposób mogę jakoś utrzymać się
przy życiu. Nie jest mi spieszno kopnąć w kalendarz.
Musi
być jakiś sposób na pokonanie stwora!
„Walka”
z bestią przypomina mi zabawę w kotka i myszkę. Niestety to ja
jestem tą nieszczęsną myszką, która jest całkowicie bezbronna.
Ta myśl wywołuje u mnie złość. Mam ochotę krzyknąć, by dać
upust swojej irytacji. Najchętniej to uderzyłabym w coś. Albo
cisnęłabym czymś w bestię.
Ale
najbardziej to chciałabym zniknąć.
Minotaura
musi denerwować moje ciągłe uciekanie, ponieważ zaczyna warczeć
niczym zły pies, a nawet gorzej. Wymachuje swoim toporem na
wszystkie strony, ale mam to szczęście, że jestem zwinna i unikam
uderzeń. Z tego powodu w małym stopniu odczuwam spokój.
— Walcz,
a nie ciągle uciekasz! — ryczy bestia.
Jej
wrzask jest tak głośny, że aż zaczyna mnie boleć głowa.
Nie
zdobywam się na żadną odpowiedź. To wszystko z mojej strony musi
wyglądać żałośnie. Gdyby ktoś to obserwował, miałby ze mnie
niezły ubaw.
Podnoszę
z ziemi dosyć duży kamień. Odwracam się, żeby cisnąć nim w
Minotaura. Nie wiem czemu dziwi mnie, gdy ten zaczyna się głośno
śmiać. Czuję się jak idiotka. Zaatakowałam wielkie bydlę
kamieniem, który nie zrobił mu żadnej krzywdy; to było z góry
przewidziane. Zaczynam żałować, że nie mam przy sobie żadnej
broni, jednak po dłuższym namyśle stwierdzam, że przy toporze
bestii żadna na nic by się nie zdała.
Uśmiecham
się jak niewinne dziecko, po czym wyruszam w dalszą ucieczkę.
Wiem, że to nie ma sensu, szczególnie że już zaczynam tracić
siły. Nigdy nie lubiłam biegać przez to, że za szybko się męczę.
Teraz zaczynam wypominać sobie, że zawsze leniuchowałam na
zajęciach sportowych.
W
pewnym momencie potykam się o własne nogi i upadam na ziemię. Na
moje nieszczęście spadam na bok, gdzie w kieszeni mam ukryty napój;
zdążyłam już o nim zapomnieć. Odruchowo wstrzymuję oddech, gdy
słyszę dźwięk tłuczonego szkła. Dziwię się tylko, że ostre
krawędzie dawnej fiolki nie ranią mnie. Może to dlatego, że
szybko znajduję się w pozycji siedzącej.
Minotaur
jeszcze nie wie, co się dzieje. Cieszy mnie to, gdyż zyskuję nad
nim przewagę.
Opar
napoju ma kolor ciemnego szkarłatu. Wytrzeszczam oczy. Nie sądziłam,
że takie coś może mieć barwę! Z drugiej strony cieszę się z
tego powodu, ponieważ mogę znaleźć się poza jego zasięgiem i
spokojnie nabrać do płuc powietrza, które nie jest zatrute, a
którego zaczyna mi brakować. Przed oczami robi mi się ciemno.
Z
trudem odsuwam się na odległość kilkunastu kroków. Dopiero wtedy
decyduję się wziąć pierwszy, niepewny wdech. Zimne powietrze
dochodzi do moich płuc, a ja na powrót odzyskuję siły.
Obserwuję
jak Minotaur powoli traci siły, a następnie upada na kolana. Łapie
się za opuchniętą szyję, jednak trudno jest mi stwierdzić, czy
rzeczywiście spuchła, ponieważ jego skóra wydaje się gruba. Poza
tym w tych okolicach pokryta jest długimi włosami.
Po
dłuższej chwili stwór całkowicie opada na ziemię. Nie rusza się.
To znaczy, że umarł?
Dla
pewności jeszcze przez jakiś czas stoję w bezruchu. Gdy decyduję
się go wyminąć, robię to tak szybko, że mało brakuje, żebym
upadła. Jakoś nie dociera do mnie, że właśnie przypadkiem
zabiłam wielką bestię.
Teraz
mogę wejść do jaskini i zobaczyć ojca...
Idąc
w jej stronę jestem jeszcze bardziej zdenerwowana, niż wtedy, jak
Minotaur jeszcze żył. Ciężko jest mi uwierzyć, że zaraz mogę
zobaczyć tatę, z którym nigdy wcześniej nie miałam do czynienia,
ale mimo to na sercu robi się ciepło.
Idę
poprzez ciemność, nawet na chwilę nie spoglądając za siebie.
Prowadzi mnie jakaś niewidzialna siła, bo ja sama nie wiedziałabym
dokąd podążać. Jest tak ciemno, że nic nie jestem w stanie
zobaczyć. Dopiero po kilkuminutowej wędrówce zaczyna się
przejaśniać. Początkowo jest to poświata, jakby słońce w końcu
wschodziło. Im bliżej się jej znajduję, tym zdaję sobie sprawę,
że to światło zapalonych świec.
Szybko
dochodzę do miejsca. Nie spodziewam się tam widoku swojej matki,
która... Odwracam wzrok.
— I
coś narobiła, dziewucho? — pyta z wyrzutem.
Zakrywam
dłońmi uszy. Nie chcę słyszeć jej głosu, przypominającego syk
węży, których tak bardzo nie znoszę, których się boję.
Przemagam
się i spoglądam na twarz mamy, która wygląda jak rozkładający
się trup. Wywołuje to u mnie taki wstręt, że mam ochotę
zwymiotować. Nie jestem w stanie na nią patrzeć, choć to moja
mama; kobieta, która mnie urodziła, a następnie wychowała.
— Zabijając
Minotaura, zabiłaś również jej większą część duszy, którą
w nim ukryła — mówi dziwne stworzenie, które odwiedziło mnie w
domu. Skąd ono się tutaj wzięło?!
Nawet
nie spoglądam na nie.
— Nic
jej już nie pomoże — dodaje.
— Nienawidzę
cię! — krzyczy matka, zbliżając się do mnie. Bijący od niej
zapach przyprawia mnie o mdłości. — Jesteś najgorszym, co mnie
spotkało! Moja własna córka sprawiła mi taki los.
Jej
słowa bolą, tak bardzo bolą. Odnoszę wrażenie, że ktoś wbija
mi nóż w serce.
Matka
znika, rozpływając się w powietrzu. Pozostaje po niej jedynie
ciemna mgła, która również przepada.
Załzawionymi
oczami spoglądam na puste miejsce po niej. Chcę dać upust żalu,
ale nie mogę zmusić się do tego. Uderzam pięścią o ścianę tak
mocno, że zaczyna mnie boleć. To jest chore!
Nagle
przypominam sobie o ojcu, nawet nie wiem skąd u mnie myśl o nim.
Zaczynam
rozglądać się dookoła. Szybko jednak wzrokiem ogarniam leżącą
nieopodal postać. Wstrzymuję na chwilę oddech.
— Och,
co ona ci zrobiła... — mówię cicho.
Podbiegam
do mężczyzny, a następnie przy nim uklękam. Ma otwarte oczy i
chyba cieszy się na mój widok. To… miłe?
Tata,
jeśli wierzyć, wygląda tak samo jak na moim rysunku z tą różnicą,
że twarz ma zmęczoną i ubrudzoną, a włosy pozlepiane ze sobą
przez pot. Uśmiecha się lekko, tak sympatycznie.
Delikatnie
dotykam jego policzka, o dziwo bez zarostu. Ojciec łapie mnie na
dłoń. W jego brązowych oczach, dokładnie takich samych, jak moje,
widzę połyskujące łzy wzruszenia. Mi samej zaczyna zbierać się
na płacz, ale walczę z tym.
— Dziękuję
— szepcze.
Jeszcze
nigdy u nikogo nie widziałam tak bardzo szczerego uśmiechu. Mam
ochotę go odwzajemnić, ale nie mogę się do tego zmusić. Tak
trudno jest mi powiedzieć, jak bardzo cieszę się, że mogłam go w
końcu zobaczyć. Mam nagłą ochotę opowiedzenia mu o wszystkim, co
przydarzyło mi się w ostatnich latach.
— Nie
ma za co — wykrztuszam tylko przez ściśnięte gardło.
— Jesteś
taka śliczna — mówi, dotykając mojej twarzy.
Nie
wytrzymuję i zaczynam płakać.
— Kocham
cię. — Po tych cichych słowach zamyka oczy.
Początkowo
myślę, że przymyka je ze zmęczenia, ale jego dłoń, która
jeszcze przed chwilą gładziła mnie po twarzy, upada na podłogę.
Wstrzymuję oddech.
— Tato?
— pytam piskliwym głosem. — Tato...
Mierzę
mu puls, ale nic nie wyczuwam. On umarł...
Zaczynam
szlochać. Na początku cicho, nie mogąc jeszcze przyjąć do
wiadomości jego śmierci, a później tylko coraz głośniej.
Delikatnie zgarniam z jego twarzy kosmyki włosów.
Wydaje
mi się, że moje serce właśnie rozpada się na drobne kawałeczki.
Czy istnieje coś, co jest w stanie je skleić? Ból, jaki czuję,
jest nie do opisania. Straciłam matkę, a teraz ojca. Czym sobie
zasłużyłam?
Po
szesnastu latach odnalazłam tatę. Uratowałam go od matki, która
okazała się być bezwzględną czarownicą, po czym on umarł. Już
nigdy więcej go nie zobaczę, nie dowiem się, jaki jest, jak
sprawdziłby się w roli ojca…
Ale…
chociaż umarł wolny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz