Wysiadłam
z rozklekotanego autobusu, będącego chyba pradziadkiem wszystkich PKS-ów, na
równie zapyziałym przystanku. Do osady, w której wylądowałam na całe wakacje
dzieliło mnie jeszcze dwa kilometry wędrówki przez wijącą się wśród pól wąską
drogę wybrukowaną kocimi łbami, która może była szczytem nowoczesności sto lat
temu, ale na mój gust wyglądała tak, jakby wszelka cywilizacja omijała ją od
tamtej pory szerokim łukiem.
Próbowałam
przez pierwsze parę kroków nieść moją przeładowaną po brzegi walizkę, ale po
chwili uznałam, że chyba lepiej zepsuć jej kółka, niż sobie kręgosłup, więc
postawiłam ją na ziemi i pociągnęłam po wertepie, słuchając „melodyjnego”
turkotania, zakłócającego spokój zapomnianej przez bogów i ludzi
okolicy. A skoro o tym mowa, i tak nie nacieszyłabym się długo śpiewem ptaków,
cykaniem pasikoników i szumem wiatru wśród zbóż, bo na horyzoncie pojawiło się
znajome trio: mój kuzyn, Paweł i jego przyjaciele, bliźnięta: Adam i Ewa.
Wspomniana trójka nadbiegła z naprzeciwka, wyściskali mnie wszyscy razem i
każdy z osobna, Ewita zaczęła paplać o okolicznych nowinkach, a jej brat wziął
moją torbę, upierając się, że on ją poniesie.
–Kutwa,
Betti, coś ty tam naładowała?! – Po chwili przekładania jej z jednej do drugiej
ręki, kombinowania, czy lepiej trzymać ją w pionie, czy poziomie, skapitulował
i postawił ją na ziemi, ciągnąc walizę po kocich łbach.
–Trzy
cegły, pięć kamieni i sejf pełen diamentów, który rąbnęłam z banku. A właśnie,
chłopaki, pomożecie mi go otworzyć? – odparłam z udawaną powagą.
–Jak
mi odpalisz połowę... – Paweł jak zwykle stanowił wzór „bezinteresowności”.
–Chciałbyś.
Najwyżej dziesięć procent.
–Kurcze,
słuchacie mnie w ogóle? – wtrąciła podenerwowana Ewa.
–Nie.Coś
mówiłaś? – zapytał Adam niby bardzo roztargniony.
Jego
siostra wzniosła oczy do góry.
–O
naszej nowej sąsiadce. Wiesz, Beata, ona jest naprawdę zdrowo szurnięta. Ponoć
tańczy na polu przy pełni księżyca nago, widzi aury, żyły wodne i wierzy, że w
poprzednim wcieleniu była elfem i że któregoś dnia przylecą po nią kosmici i
zabiorą ją na swoją planetę.
–Kompletna
szajbuska. A co wy na to, byśmy zrobili jej kawał? – zaproponowałam.
–Brzmi
nieźle. Co wymyśliłaś? – Pawła zainteresował mój „wredny” plan.
–Widziałam
tą sztuczkę kiedyś w telewizji... Zróbmy tak... – Zaczęliśmy się zmawiać i
konspirowaliśmy aż do momentu, gdy dotarliśmy do domu cioci Basi.
* *
*
Gdy
tylko zapadła noc, Paweł i ja wyszliśmy przez okno w moim pokoju,
zleźliśmy po pergoli na ziemię i pomknęliśmy przez ogród, przesadzając płot po
drugiej jego stronie. Poszliśmy główną uliczką wsi i dotarliśmy do małej,
blaszanej budki, w której mieścił się tutejszy sklep. Bliźniaki już czekali w
strategicznie upatrzonym wcześniej miejscu z przygotowanymi deskami na
sznurkach. Powitaliśmy się krótkim i treściwym „yo!” i śmiejąc się trochę z
Ewity, która za wygodny strój do zadań specjalnych uznała rozkloszowaną
miniówkę, sandały na kilku-centymetrowym koturnie i bluzkę na ramiączkach,
poszliśmy na pola. Dobrze poinformowana Miss Wioski bezbłędnie trafiła na to,
które należało do pani Nawiedzonej i przystąpiliśmy do realizacji naszego
misternego planu. Korzystając z rysunku, wykonanego przez mojego kuzyna,
weszliśmy w pole i zaczęliśmy wydeptywać kręgi w zbożu, tworząc małe
arcydzieło. Miało to naprawdę wyglądać na ślady UFO, więc bardzo dbaliśmy, by
przypadkiem gdzieś nie odbiły się podeszwy naszych butów.
Na
filmie to wydawało się prostsze – pomyślałam, ale robiłam dobrą minę do
złej gry i zaczęłam opowiadać najgłupsze z możliwych sucharków o ufoludkach, by
nieco poprawić sobie i innym humory.
Chłopaki
też zaczęli się wygłupiać i ogólnie tylko Ewa trochę kwękała, że jej ciężko i
że gdyby wiedziała, że tak się namęczy, to chyba by w to nie weszła, ale
wydeptała największą część kręgu z nas wszystkich.
Właśnie
zaczynało świtać, niebo na wschodzie przybrało charakterystyczny, szary odcień,
kiedy uporaliśmy się z naszą robotą, a nasza Miss Strojnisia zobaczyła z oddali
reflektory samochodu, który jechał powoli brukowaną ścieżką, trzęsąc się na
wybojach. Zanurkowaliśmy między kłosy, mając nadzieję, że w ciemności nikt nas
tu nie zobaczy i czekaliśmy, aż wóz nas minie. Kierowca jednak wcale się nie
spieszył. Na moment nawet zatrzymał się dokładnie na dwa metry od naszej
kryjówki i wszyscy wstrzymaliśmy oddech. Wysiadł, podszedł do bagażnika,
wyciągnął z niego spory, zamknięty worek, wyrzucił go do przydrożnego rowu,
wrócił do auta i szybko odjechał. Adam ostrożnie wyjrzał i przez moment gapił
się na odjeżdżający samochód, a Paweł zaczął snuć teorie rodem z filmów kryminalnych,
co może być w tym worze. Cóż, ta która głosiła, że to„trup szefa mafii” była
moim zdaniem najbardziej „prawdopodobna”.
–Masz
rację. To na pewno on. A gość go zaciukał i został nowym szefem. I widział nas
i teraz będzie nas ścigał, bo znamy jego mroczny sekret a jak nas dopadnie,
utopi w Wiśle... – podłapałam wygłup.
–Przestańcie!
To nie jest śmieszne! – Ewita miała wielkie oczy ze strachu, czym tylko nas
bardziej ubawiła.
–Hej,
ten worek się rusza, więc niestety, nie zgadliście. To nie jest trup ruskiego
mafioso – zauważył Adam i ostrożnie, by nie popsuć naszej długiej pracy,
podszedł do pakunku, odważnie go otwierając i zaglądając do środka. Ledwo to
zrobił, krzyknął coś, co nie powinno znaleźć się w druku, a my zaraz
podbiegliśmy do niego. W worze znajdowała się gromadka młodych, ledwo żywych,
małych kociaków.
–Widziałeś
rejestrację? Co za drań to zrobił? – zapytała Ewa, odzyskując „ikrę”, gdy tylko
okazało się, że to nie jest żaden nieboszczyk.
–Jakiś
skurczysyn ze stolicy – odparł i dodał do mnie, próbując mi wytłumaczyć: – Co
roku tu tacy przyjeżdżają i wyrzucają nam na pola zwierzaki. Ważniejsze... co
zrobimy z tymi maluchami?
–No
zabierzemy do domu.
–Ewka,
już i tak mamy siedem kotów, trzy króliki i cztery psy podrzutki, kolejnych
ośmiu chyba nie możemy przygarnąć...
–To
my je weźmiemy, przynajmniej na przechowanie. Potem damy ogłoszenia na wsi i
zatrzymamy kotki, dopóki nie znajdzie się ktoś, kto chciałby je przygarnąć –
wymyśliłam.
–Mama
nie będzie zachwycona... Dobra. – zgodził się Paweł, gdy zobaczył biedne,
malutkie, porzucone kociaki, a jeden z nich zaczął się do niego łasić i mruczeć
przymilnie.
* *
*
Następnego
dnia wioska wrzała. Sąsiedzi plotkowali o UFO, które według porannych
wersji opowieści tylko przeleciało nad okolicznymi polami, a według tych
powtarzanych popołudniu, wylądowało na nich na całe pół godziny, a kosmici
wysiedli i zbierali próbki zbóż i jakichś zielsk rosnących przy rowie,
pozostawiając kręgi w miejscu, gdzie wylądował ich statek. Podobno sołtysowa widziała to „na własne oczy”. Co do
pani Nawiedzonej, to cały dzień biegała po polu z rozdwojonym kijkiem, mrucząc
coś do siebie na temat „pozaziemskich energii”, czy czegoś takiego...
Sprawa
stała się niespodziewanie głośna, głównie dzięki pani Dziwaczce, która
zadzwoniła do swoich kolegów-fiołów, a w efekcie zjechali się do naszej osady
poszukiwacze dziwów z Warszawy i zza granicy i po dłuższym badaniu i
zamieszaniu, odkryli, że to podróbka. Biedna sąsiadeczka do końca upierała się,
że oni się nie znają i nie chciała przyjąć prawdy do wiadomości, nawet kiedy
któryś z jej znajomych dokładnie odtworzył naszą metodę produkcji kręgów.
Drugą
rzeczą, już mniej sensacyjną, ale również zajmującą uwagę mieszkańców wioski
przez pierwsze dni lipca, było ogłoszenie widniejące przed wioskowym centrum
informacji, potocznie sklepem zwanym. Mówiło ono o tym, że ktoś wyrzucił na
polu kilka małych kotków, które obecnie szukają domu. Do informacji dołączone
było zdjęcie, przedstawiające ładne, puchate, pręgowane „futrzaki”. Dwa z nich
zatrzymaliśmy, jednego zabiorę po powrocie z wakacji do domu, do rozdania
pozostało dokładnie sześć. Minęło jednak niecałe pół miesiąca i każdy
milusiński znalazł sobie nowego właściciela. Tak się skończyła ta historia
jednego wygłupu....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz