Gdzie biegniesz, człowieku?
Czyżbyś uciekał przed zmrokiem, czy raczej gonił
światło dnia?
Drugie ci się nie uda, a pierwsze… Pierwsze i tak cię
czeka.
Poranek
nadchodził szybkimi, jasnymi krokami, a czerwony jeździec deptał mu po piętach.
Rubinowy płaszcz
łopotał za nim, gdy galopował na spienionym koniu z twarzą rozjaśnioną
szaleństwem. Ciemne oczy ciskały błyskawice, nogi obejmowały tułów wierzchowca
w braterskim uścisku, a wysłużony, wyblakły kapelusz tylko siłą woli trzymał
się głowy właściciela. Człowiek gnał nieprzerwanie, starając się przegonić
początek dnia, ale ten uciekał równie wytrwale, ani nie tracąc, ani nie
zyskując przewagi. Nie znużył się jeszcze absurdalnym pościgiem, wręcz bawił
się z jeźdźcem, drażnił wyrywającego konia, sięgał za siebie świetlistymi
palcami, niemal dotykając jego kopyt, żeby zaraz cofnąć je ze śmiechem,
pozbawiając też pościg możliwości osiągnięcia celu. Czekał, aż rumak potknie
się o własne nogi, padnie, wzbijając chmury kurzu i tym samym pogrzebie
jedynego pana pod własnym ciałem i poruszonym pyłem. Ale ten wciąż biegł,
niezwyciężony, starając się wygrać, chociaż z góry był skazany na porażkę. Może
tylko przywiązanie do jeźdźca nie pozwalało mu się zatrzymać, może udzieliła mu
się zadziwiająca determinacja człowieka, nie ulegało jednak wątpliwości, że pan
znalazł sobie równie szalonego sługę.
Kasztanowa, prawie
ceglana maść rumaka zdawała się zlewać z rubinowymi odcieniami na płaszczu jeźdźca, stawali się jednym ciałem, jednym
łowcą, jednym stworzeniem, które nie potrzebuje ani wody, ani spoczynku, musi
tylko gnać po piaszczystych stepach, pędzić ze wzrokiem utkwionym w uciekającym
świetle dnia, zostawiając za sobą ciemność i noc. Bez żadnego konkretnego planu,
ale z jednym, jasno wyznaczonym celem, nie wyczekując ani nie licząc na spokój. Potrzebowali tylko biec, pruć
przez sięgające do ramion trawy, bo tylko ten bieg się liczył i tylko podczas
biegu czuli, że żyją. Starali się więc żyć całymi sobą.
Mijali majaczące
na horyzoncie miasta, gardząc zarówno tłokiem, jak i oferowaną przez ulicznych
straganiarzy strawą. Sami będąc cieniem na granicy nieba i ziemi, zawsze pomiędzy
dniem i nocą, nigdy całkiem w jednym, nigdy całkiem w drugim, wystarczyłoby jednak
zwolnić choć na chwilę, żeby dać się porwać ciemności, zanurzyć w mroku
rozjaśnionym jedynie przez blade gwiazdy. Galop okazał się zbyt szybki dla
skradającego się zmroku, ale też zbyt wolny dla uciekającego brzasku — koń
bowiem żył galopem, oddychał trójtaktem kroku, dlatego tak jak owca nie mogła
nagle zostać wilkiem, tak on nie mógł zostać cwałem, wygrywając tym samym
awykonalny pościg. Pewnie tylko ten galop nie pozwalał mu zginąć, zwolniłby lub
przyspieszył choć trochę, a padłby bez życia na pyliste podłoże, szukając
wybawienia w ubitej ziemi. Koń i jeździec stali się czymś więcej niż jednym
ciałem — stali się pościgiem, pędem wśród niezbadanych stepów, wichrem,
szarpiącym drzewa, błyskiem, który pojawia się i znika w niepełne mgnienie oka.
Poranek czasem
czuł żal, przyglądając się zakurzonym obliczom, wychudzonym kończynom i już
planował ulżyć goniącym, pozwalając im wygrać, już miał okazać litość, gdy w
ciemnych, niemal obsydianowych oczach, dostrzegał błysk wyzwania. A trzeba tu
zaznaczyć, że nigdy nie odrzucał wyzwań. Noc niekiedy śmiała się z niego,
wyzywając od hazardzistów, ale poranek po prostu miał swój honor — nie mógł go
splamić.
— Dlaczego —
pytała Noc — nie pozwolisz człowiekowi osiągnąć tego, co boskie? Daj mu wygrać,
a nie będziesz musiał uciekać, bo koń i jeździec pozwolą mi siebie zagarnąć.
— Dlaczego — pytał
Poranek — nie przestaniesz ścigać goniących?
— Pozwól im uciec
od siebie, a nie będą podążać za mną — powtarzał za każdym razem, chociaż
wiedział, że to nieprawda.
Tak więc Poranek
uciekał, a Noc goniła goniących. Dla ludzi mijały dnie i noce, mijały lata, ale
koń i jeździec, wciąż na granicy, zdawali się nie odczuwać upływu czasu,
zdawali się nie starzeć, a gdy ich ciała nie mogły już bardziej chudnąć, stały
się samowystarczalne, oddychając pędem Poranka, trawiąc własny, resztki oddając
Nocy. Wystarczyło, że biegli — tylko wtedy żyli.
****
Aż wreszcie, gdy
koń potknął się po raz pierwszy, Poranek zdecydował, że pozwoli mu się
doścignąć, a potem odda go Nocy. Już wyciągał świetliste ramiona, przystawał,
chcąc zagarnąć jeźdźca i wierzchowca, pozwolić im zaznać choć cząstki ciepła, a
człowiek ostatni raz spojrzał za siebie, przyglądając się Nocy. I Poranek
zrozumiał, dlaczego nie może dopuścić do zakończenia pościgu — człowiek spojrzał
na niego ponownie, a to, co wcześniej wydawało się szaleństwem, przybrało
postać strachu. Jeździec nigdy nie gonił Poranka, starając się dostąpić tego,
co boskie.
Jeździec od zawsze
uciekał przed Nocą, starając się uniknąć tego, co ludzkie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz