sobota, 16 września 2017

Sługa niósł pana, bo był koniem. A pan uważał go za brata

Gdzie biegniesz, człowieku?
Czyżbyś uciekał przed zmrokiem, czy raczej gonił światło dnia?
Drugie ci się nie uda, a pierwsze… Pierwsze i tak cię czeka.

Poranek nadchodził szybkimi, jasnymi krokami, a czerwony jeździec deptał mu po piętach.
Rubinowy płaszcz łopotał za nim, gdy galopował na spienionym koniu z twarzą rozjaśnioną szaleństwem. Ciemne oczy ciskały błyskawice, nogi obejmowały tułów wierzchowca w braterskim uścisku, a wysłużony, wyblakły kapelusz tylko siłą woli trzymał się głowy właściciela. Człowiek gnał nieprzerwanie, starając się przegonić początek dnia, ale ten uciekał równie wytrwale, ani nie tracąc, ani nie zyskując przewagi. Nie znużył się jeszcze absurdalnym pościgiem, wręcz bawił się z jeźdźcem, drażnił wyrywającego konia, sięgał za siebie świetlistymi palcami, niemal dotykając jego kopyt, żeby zaraz cofnąć je ze śmiechem, pozbawiając też pościg możliwości osiągnięcia celu. Czekał, aż rumak potknie się o własne nogi, padnie, wzbijając chmury kurzu i tym samym pogrzebie jedynego pana pod własnym ciałem i poruszonym pyłem. Ale ten wciąż biegł, niezwyciężony, starając się wygrać, chociaż z góry był skazany na porażkę. Może tylko przywiązanie do jeźdźca nie pozwalało mu się zatrzymać, może udzieliła mu się zadziwiająca determinacja człowieka, nie ulegało jednak wątpliwości, że pan znalazł sobie równie szalonego sługę.
Kasztanowa, prawie ceglana maść rumaka zdawała się zlewać z rubinowymi odcieniami na płaszczu jeźdźca, stawali się jednym ciałem, jednym łowcą, jednym stworzeniem, które nie potrzebuje ani wody, ani spoczynku, musi tylko gnać po piaszczystych stepach, pędzić ze wzrokiem utkwionym w uciekającym świetle dnia, zostawiając za sobą ciemność i noc. Bez żadnego konkretnego planu, ale z jednym, jasno wyznaczonym celem, nie wyczekując ani nie licząc na spokój. Potrzebowali tylko biec, pruć przez sięgające do ramion trawy, bo tylko ten bieg się liczył i tylko podczas biegu czuli, że żyją. Starali się więc żyć całymi sobą.
Mijali majaczące na horyzoncie miasta, gardząc zarówno tłokiem, jak i oferowaną przez ulicznych straganiarzy strawą. Sami będąc cieniem na granicy nieba i ziemi, zawsze pomiędzy dniem i nocą, nigdy całkiem w jednym, nigdy całkiem w drugim, wystarczyłoby jednak zwolnić choć na chwilę, żeby dać się porwać ciemności, zanurzyć w mroku rozjaśnionym jedynie przez blade gwiazdy. Galop okazał się zbyt szybki dla skradającego się zmroku, ale też zbyt wolny dla uciekającego brzasku — koń bowiem żył galopem, oddychał trójtaktem kroku, dlatego tak jak owca nie mogła nagle zostać wilkiem, tak on nie mógł zostać cwałem, wygrywając tym samym awykonalny pościg. Pewnie tylko ten galop nie pozwalał mu zginąć, zwolniłby lub przyspieszył choć trochę, a padłby bez życia na pyliste podłoże, szukając wybawienia w ubitej ziemi. Koń i jeździec stali się czymś więcej niż jednym ciałem — stali się pościgiem, pędem wśród niezbadanych stepów, wichrem, szarpiącym drzewa, błyskiem, który pojawia się i znika w niepełne mgnienie oka.
Poranek czasem czuł żal, przyglądając się zakurzonym obliczom, wychudzonym kończynom i już planował ulżyć goniącym, pozwalając im wygrać, już miał okazać litość, gdy w ciemnych, niemal obsydianowych oczach, dostrzegał błysk wyzwania. A trzeba tu zaznaczyć, że nigdy nie odrzucał wyzwań. Noc niekiedy śmiała się z niego, wyzywając od hazardzistów, ale poranek po prostu miał swój honor — nie mógł go splamić.
— Dlaczego — pytała Noc — nie pozwolisz człowiekowi osiągnąć tego, co boskie? Daj mu wygrać, a nie będziesz musiał uciekać, bo koń i jeździec pozwolą mi siebie zagarnąć.
— Dlaczego — pytał Poranek — nie przestaniesz ścigać goniących?
— Pozwól im uciec od siebie, a nie będą podążać za mną — powtarzał za każdym razem, chociaż wiedział, że to nieprawda.
Tak więc Poranek uciekał, a Noc goniła goniących. Dla ludzi mijały dnie i noce, mijały lata, ale koń i jeździec, wciąż na granicy, zdawali się nie odczuwać upływu czasu, zdawali się nie starzeć, a gdy ich ciała nie mogły już bardziej chudnąć, stały się samowystarczalne, oddychając pędem Poranka, trawiąc własny, resztki oddając Nocy. Wystarczyło, że biegli — tylko wtedy żyli.

****

Aż wreszcie, gdy koń potknął się po raz pierwszy, Poranek zdecydował, że pozwoli mu się doścignąć, a potem odda go Nocy. Już wyciągał świetliste ramiona, przystawał, chcąc zagarnąć jeźdźca i wierzchowca, pozwolić im zaznać choć cząstki ciepła, a człowiek ostatni raz spojrzał za siebie, przyglądając się Nocy. I Poranek zrozumiał, dlaczego nie może dopuścić do zakończenia pościgu — człowiek spojrzał na niego ponownie, a to, co wcześniej wydawało się szaleństwem, przybrało postać strachu. Jeździec nigdy nie gonił Poranka, starając się dostąpić tego, co boskie.

Jeździec od zawsze uciekał przed Nocą, starając się uniknąć tego, co ludzkie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz