wtorek, 17 kwietnia 2018

Bliźniaczki



Karen. Moja siostra bliźniaczka. Rozdzieliła nas apokalipsa. Jednego dnia szłyśmy razem do szkoły, jadłyśmy obiad, pamiętam też, że zwinęłyśmy czekoladki z kuchni i czytałyśmy książkę na zmianę. A następnego dnia, z samego rana, przyjechali żołnierze.
            To ona, Karen, zawsze była silniejsza, duchem i ciałem. Mimo że wyglądałyśmy identycznie – ciemnobrązowe włosy do ramion, zielone oczy i szczupła sylwetka, ona była bardziej wysportowana, energiczna i marzyła o zostaniu instruktorką fitness. Ja nie lubiłam zamęczać swojego ciała. Moje marzenia dotyczyły męża, czwórki dzieci i dużego domu na przedmieściach.
            Apokalipsa potrafi zniszczyć nawet najbardziej zwykłe marzenia.
            Żołnierze byli mili. Uspokajali nas, że sytuacja wkrótce zostanie opanowana. Okazało się, że niekoniecznie. Wieczorem zarządzono ewakuację.
            Początkowo nikt nie wiedział, co tak naprawdę się stało. Badali nas, robili jakieś notatki, a potem zobaczyłyśmy przez okno sąsiada, pana Truckera, który szedł ulicą cały zakrwawiony i warczał. Tak, dosłownie warczał. Przeraziłam się i miałam ochotę się schować, ale Karen wzięła mnie za rękę i wyszeptała, że tutaj jesteśmy bezpieczne.
            Spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy i pojechałyśmy z żołnierzami. Ja, Karen i mama. Wojsko miało kilka ciężarówek, po drodze dołączyły kolejne. Wiedzieliśmy już, że na terenie całego Oregonu panuje straszliwa epidemia. Ludzie najpierw chorują, objawy były podobne do grypy, a potem serce im staje i teoretycznie umierają. Ale nie. Budzą się i z wściekłością zabijają inne żywe istoty. Nawet ich nie zjadają, jak zombie. Po prostu ogarnia ich dzika furia, szarpią, drapią, czasem gryzą, atakują jak tylko się da i kogo się da. Pewnie dlatego zaczęto nazywać chorych furiatami.
            Na razie nie było na to lekarstwa. Furiaci nie byli silniejsi czy sprawniejsi od zdrowych ludzi, ale wściekłość dodawała im sił. Każde zadrapanie przez takiego furiata zwykle kończyło się zakażeniem i w ciągu kilku dni człowiek zapadał w śpiączkę podobną do śmierci. A potem budził się jako furiat.
            Kilkadziesiąt ciężarówek z żołnierzami zbierało zdrowych ludzi. Dokładnie nas przebadano, zanim pozwolono nam zająć miejsca, wydano też specjalne karty identyfikacyjne. Ciężarówki nie miały foteli, tylko barierki z wyznaczonymi miejscami, których trzymaliśmy się w czasie jazdy, a siedzieliśmy na zakurzonych, cienkich kocach. Na górze, nad nami były miejsca na nasze bagaże. Zatrzymywaliśmy się tylko w odludnych okolicach, termin żołnierze podawali nam przez radio. Kwadrans na postój, potem znów jechaliśmy. To była okropna podróż. W pewnym momencie żołnierze przestali się zatrzymywać, by zabierać nowych ludzi. Jechaliśmy w okropnym ścisku i sama nie miałam ochoty, by dopychano do nas kolejne osoby. Mama chyba była podobnego zdania, bo nic nie mówiła, gdy słyszeliśmy biegnących za nami ludzi, czasem czepiających się ciężarówek. Niektórym udało się wspiąć i zajęli miejsca na dachu. Żołnierze tylko ich obserwowali. Dopóki byli to zdrowi ludzie, nie reagowali, ale też się nie zatrzymywali. Karen natomiast była oburzona ich postępowaniem.
            - A gdybyśmy to byli my? Wojsko powinno wysłać więcej ciężarówek. Powinniśmy zabierać każdego, nawet na dachu, przecież trudno jest się wspinać w biegu...
            - Może przyjadą po nich inne ciężarówki, tutaj już nie zmieszczą – szepnęłam. Karen zacisnęła zęby. Myślę, że gdyby tata żył, natychmiast by ją poparł. Może nawet podał kilka pomysłów, jak pomóc tym ludziom. Nam pozostało tylko czekać do kolejnego postoju, by rozprostować nogi. Na szczęście żołnierze pilnowali, by tylko osoby z wydanymi kartami zdrowia wróciły do środka.
            Naszym celem była Minnesota. Powstał tam obóz dla ludzi z Oregonu i sąsiednich stanów. Podobno to najbliższe bezpieczne miejsce. Wyruszyliśmy wieczorem, jechaliśmy prawie dobę i na jednym z postojów zorientowaliśmy się, że jesteśmy już w Dakocie Północnej.
            Minęło dziesięć minut postoju, gdy Karen zdecydowała się jednak udać w krzaczki. Czekałam na nią przed ciężarówką. Prawie wszyscy zajęli już miejsca, a ci z dachu próbowali dostać się do sąsiedniego pojazdu. Obserwowałam ze znużeniem, jak żołnierze grożą bronią szczególnie natrętnemu gościowi, który twierdził, że powinien być w środku, ale ktoś mu ukradł kartę. Dla pewności sprawdziłam swoją, na szczęście była na miejscu.
            Wtedy usłyszeliśmy przeraźliwe wycie. Nie, to nie były wilki. To coś gorszego. Przez sekundę wszyscy ucichli, a w kolejnej ludzie wpadli w panikę. Pospiesznie ładowali się do ciężarówek. Pomachałam żołnierzowi swoją kartą, ale zatrzymałam się na progu. Tam gdzieś była Karen. Powinnam jej poszukać.
            - Karen? Karen! - zawołałam, ale w tym momencie żołnierz wciągnął mnie do środka.
            - Musimy jechać – oznajmił stanowczo.
            - Ale... tam została moja siostra!
            Wybiegła zza drzew. Pędziła w stronę ciężarówki.
            - To ona!
            Żołnierz spojrzał na mnie, potem na nią i uwierzył od razu. Podobieństwo między nami było bardzo wyraźne.
            - Jess! Mamo! - Karen wyglądała na przestraszoną. Już po chwili zrozumiałam, czemu. Za nią biegła grupa ludzi. Nie, nie ludzi. Furiatów. Do tej pory widziałyśmy tylko jednego i nie wyglądał aż tak przerażająco. Ich twarze były czerwone, pokryte pęcherzami, wykrzywione wściekłością. Oczy wytrzeszczone, zęby odsłonięte. Wydali mi się podobni do zwierząt zarażonych wścieklizną. Już wtedy zaczęłam się wahać, czy to na pewno byli jeszcze ludzie.
            Żołnierze najwidoczniej od razu uznali, że nie, bo bez wahania zaczęli do nich strzelać. Byłam pewna, że Karen dobiegnie. Nikt nie biegł tak szybko jak ona wtedy. I nagle ciężarówki ruszyły. Krzyczałam do żołnierza, by się zatrzymali. Mężczyzna zawołał coś do kierowcy. Był młody, wyglądał na dwadzieścia parę lat. Naprawdę chciał ją uratować. Ale nie mogliśmy się zatrzymać, nie w konwoju. Kierowca po prostu ruszył za innymi, a ja nie mogłam nic zrobić. Ciężarówki za nami były już pozamykane. Krzyczałam, wychylałam się i wołałam jej imię. Za mną była mama, słyszałam jej spanikowany głos. Żołnierz wyciągał rękę, gotowy złapać Karen i wciągnąć, gdyby dobiegła. Ale nie miała szans. Ciężarówki jechały zbyt szybko, z tych na końcu rozległy się strzały. To żołnierze wciąż strzelali do furiatów, ale żaden nie próbował pomóc mojej siostrze dostać się do środka. Karen spojrzała na mnie po raz ostatni i skręciła w bok, między drzewa. Ja pewnie bym biegła dalej, aż w końcu opadła z sił i została rozszarpana przez furiatów. Ale nie Karen.
            - Poradzi sobie – powiedział do mnie żołnierz i zamknął drzwi. - Ucieknie im i jakoś dostanie się do Minnesoty. Zobaczysz.
            Rozpłakałam się wtedy i przestałam dopiero, gdy ciężarówki się zatrzymały.
            Tak oto straciłam siostrę na siedem długich lat. Przez miesiąc faktycznie byłyśmy w Minnesocie, aż w końcu do środka dostał się ktoś zarażony. Ludzie zaczęli chorować. Zdrowych wywieziono do Chicago, gdzie mieszkałyśmy z mamą pół roku. Jednak epidemia wdarła się i tutaj. Potem przez prawie trzy lata zmieniałyśmy miejsce pobytu. W każdym zostawiałam wiadomości dla Karen, ale nie miałam od niej żadnych wieści. Mimo to czułam, że żyje. Bliźniaczki czują takie rzeczy.
            Apokalipsa wyniszczyła cały kraj, ale choroba rozwijała się zbyt powoli, by stale zaskakiwać. Już przy pierwszych objawach chory był unieruchamiany na łóżku i czekał na śmierć. Leku nie znaleziono, przynajmniej nam nic nie było o tym wiadomo. Na szczęście zarazki nie przenosiły się drogą kropelkową, a jedynie przez zranienie, zatem dało się nad tym zapanować. Niektórzy chorzy poddawali się i popełniali samobójstwo lub prosili o pomoc innych. Nie wiem, czy ja sama kiedykolwiek bym się na to zdobyła.
            Po niemal czterech latach wędrówki w końcu udało nam się znaleźć bezpieczną przystań, jak mówiła moja mama o Durham w Karolinie Północnej. Nasze miasteczko zostało otoczone murem, każdej części co dzień i co noc pilnował strażnik. Każdy, kto potrafił strzelać, był wyznaczany do dyżurów na murze. Pozostali też mieli swoje zadania. Tutaj każdy musiał pracować. Ja zajmowałam się gotowaniem, praniem i prasowaniem. Założyliśmy tam naszą małą cywilizację, na gruzach tej zniszczonej przez epidemię.
            Poznałam też Noela, zaledwie rok ode mnie starszego, pochodził z Kansas. Nie zastanawialiśmy się długo. Byliśmy bezpieczni i zakochani. Pobraliśmy się i zdecydowaliśmy na dziecko.
            Minęło siedem lat, odkąd po raz ostatni widziałam siostrę. Byłam nastolatką, a teraz miałam już dwadzieścia dwa lata, półroczne dziecko i mimo apokalipsy, spełniałam swoje marzenia o domu i rodzinie. I wciąż łudziłam się nadzieją, że jeszcze kiedyś zobaczę Karen.
            Nigdy jednak nie spodziewałabym się, w jaki sposób.
            Obudziłam się z poczuciem, że coś jest nie tak. Spojrzałam w bezchmurne niebo i zadrżałam, czując chłód. Pamiętałam, że jest 5 maja, środa i mam zamówione trzy ciasta do upieczenia. Tylko dlaczego leżałam na wilgotnej od rosy trawie i czułam się obolała? Podniosłam rękę i ze zdumieniem stwierdziłam, że mam na sobie ciemną bluzkę z długim rękawem, znoszoną i połataną. Na nogach miałach spodnie – też znoszone i w dodatku brudne. Powoli podniosłam się i oparłam o drzewo, próbując opanować zawroty głowy. Wokoło było mnóstwo drzew, a w oddali dom, wyglądający na opustoszały. Powoli ruszyłam w tamtą stronę, zastanawiając się, co właściwie się wydarzyło. Jak się tutaj znalazłam? Gdzie Noel? Gdzie moja mała córeczka, Alicia?
            - Stój! - usłyszałam nagle i zatrzymałam się gwałtownie. Z chaty wyszedł uzbrojony mężczyzna. Przez chwilę celował we mnie, potem się zawahał i zrobił jeszcze krok w moją stronę. - Karen, to ty? - zapytał niepewnie.
            - No jasne, że ona, ty półgłówku, przecież nie zmieniła się w jedna noc! - zawołała jakaś wysoka, szczuplutka dziewczyna o jasnych włosach związanych w kucyk. Wyprzedziła mężczyznę i pobiegła do mnie. Nim się spostrzegłam, już tuliła mnie do siebie. - Karen, och, nawet nie wiesz, jak się martwiliśmy! Byliśmy pewni, że już po tobie! To znaczy, ja tak myślałam, że jednak uciekłaś tym furiatom, bo kto jak nie ty? - Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w stronę chaty. Mężczyzna już we mnie nie celował, a na jego twarzy przez moment widziałam ulgę.
            - Okropnie wyglądasz – stwierdził.
            - Josh! No wiesz? Ty to potrafisz powiedzieć kobiecie komplement – ofuknęła go dziewczyna i wciągnęła mnie do chaty. - Lepiej sprawdź, czy nie kręcą się tutaj jacyś furiaci.
            Zatrzymałam się niepewnie po przekroczeniu progu. Najwyraźniej ci ludzie brali mnie za moja siostrę. W sumie to nic dziwnego, byłyśmy do siebie podobne. To znaczyło, że Karen tutaj była, ale coś się stało. Coś poważnego. Tylko co ja tutaj robię i czemu nic nie pamiętam?
            - Karen, wszystko w porządku? Nic nie mówisz – zaniepokoiła się dziewczyna. Już miałam wyprowadzić ją z błędu, wyjaśnić, że jestem Jess, nie Karen, gdy spojrzałam w lustro i zamarłam.
            Spoglądała na mnie blada twarz mojej siostry. Zapadnięte policzki, w pasie była dużo chudsza ode mnie, za to wydawała się bardziej... umięśniona? Wysportowana? Trudno mi było to ocenić, ale z pewnością wyglądała jakoś inaczej niż ja. I jeszcze te krótkie, odstające kosmyki, podczas gdy ja miałam długie do pasa, zadbane włosy. Dotknęłam ich i chyba dopiero wtedy dotarło do mnie jedyne wytłumaczenie zaistniałej sytuacji.
            Byłam w ciele Karen, mojej siostry.
            Przez chwilę byłam zbyt oszołomiona, by odpowiedzieć na pytania, którymi zasypała mnie blond przyjaciółka Karen. Dopiero uścisk trzeciej osoby, która wbiegła do pokoju, pomógł mi się ocknąć.
            Mała, rudowłosa, może dwunastoletnia dziewczynka tuliła się do mnie bez słowa.
            - Ida, skarbie, Karen może być ranna. - Jasnowłosa dziewczyna delikatnie odsunęła młodszą i spojrzała na mnie. - Jesteś ranna...?
            - Nie... nie wiem – przyznałam.
            - Chodź, obejrzymy cię. - Złapała mnie za rękę i pociągnęła do innego pomieszczenia, jak się okazało, łazienki. Dość ubogiej, obdrapanej i wymagającej poważnego remontu. W dodatku z nie działającym odpływem. Mimowolnie skrzywiłam się, czując nieprzyjemny zapach, ale posłusznie się rozebrałam, podczas gdy dziewczyna obejrzała mnie uważnie. Uśmiechnęła się z ulgą i stwierdziła, że nic mi nie jest. A potem dała inne ubranie, niewiele lepsze od tego, które miałam na sobie, ale przynajmniej odświeżone.
            Dostrzegłam też dziwny tatuaż na lewej ręce powyżej łokcia, trochę przypominający różę w spirali, ale z tyloma szczegółami, że nie miałam pojęcia, co to może być. Jakieś kształty, zawijasy, a w samym środku duża kropka. Miałam ochotę zapytać o niego blondynkę, ale takie pytanie byłoby co najmniej dziwne. W końcu uważała mnie za Karen, a ja nie mogłam wyprowadzić jej z błędu i jednocześnie nie wyjść na wariatkę.
            Dziewczyna miała na imię Veronica. Młodszą, rudowłosą, nazywali Idą, a chłopak, Joshua, musiał być kimś w rodzaju ich ochroniarza. Był ostrzyżony na krótko i nawet przystojny. Najwyraźniej podróżowali w trójkę. A raczej we czworo, jeśli doliczyć Karen. Zastanawiałam się, czy skoro ja jestem tutaj, to moja siostra w tym momencie posługuje się moim ciałem? Czy powiedziała już rodzinie, co się stało? A może jest tak samo zdezorientowana, jak ja?
            Jeszcze przed zapadnięciem nocy zaryglowali drzwi i ustalili warty. Mnie wyznaczyli jako ostatnią, tuż nad ranem. Tylko Ida nie musiała siedzieć z bronią w ręku przy oknie, choć twierdziła, że ona też powinna stać na warcie. Veronica stanowczo się sprzeciwiła, a ja oczywiście ją poparłam. Ida była jeszcze dzieckiem. Nie wiadomo czemu, moje zdanie jakby lekko ich zdziwiło. Czyżby Karen była zdania, że dzieci powinny czuwać nad bezpieczeństwem dorosłych...?
            Chata miała dwa pokoje i łazienkę. Ja, Veronica i Ida spałyśmy w jednym, a Josh w drugim. Szybko zorientowałam się, gdzie leżą moje – a raczej Karen – rzeczy i wślizgnęłam się pod koc. Dawał niewielkie ciepło, podłoga była twarda, a za poduszkę służyła mi średniej wielkości torba. W środku były ubrania, trochę zapasów i jakaś książka. Pokój był w miarę czysty, ale wydawał się być dawno opuszczony. Starałam się nie myśleć o wszelkim robactwie, które mogło tutaj mieszkać.
            Byłam pewna, że przez całą noc nie zmrużę oka, a jednak szybko zasnęłam.
            - Jess, coś się stało?
            Zerwałam się gwałtownie. Na łóżku siedział Noel, a w łóżeczku spała Alicia.
            - Och. Miałam okropnie dziwny sen. Śniła mi się moja siostra... Czekaj, a dziś środa czy czwartek?
            - Środa. Miałaś upiec ciasta, a już dochodzi południe i się zaniepokoiłem...
            Uściskałam męża, sama nie wiedząc, czy bardziej czuję ulgę, czy zawód.
            A więc to był tylko sen.
            To nie był tylko sen. Przekonałam się o tym, gdy ponownie się obudziłam, a zamiast łóżka i męża, obok mnie kucała Veronica.
            - Hej, Karen, twoja kolej. Wstawaj, niedługo ranek.
            Podniosłam się, powstrzymując jęk. Plecy miałam obolałe, ale zacisnęłam zęby, sięgnęłam po podaną mi broń i posłusznie usiadłam przy oknie. Czy ten sam sen może być kontynuowany przez kilka nocy? A jeśli naprawdę przenoszę się w ciało Karen? Może ma to jakiś konkretny cel?
            Rano zaczęłam powoli rozumieć, co powinnam zrobić. Gdy zjedliśmy skromne śniadanie – po połowie konserwy z niewielkiej puszki i popiliśmy wodą mineralną z małej butelki, Josh rozłożył mapę.
            - No dobrze, jesteśmy mniej więcej w okolicach Morgantown. - Wskazał na miasto w Wirginii Zachodniej. - Jeśli będziemy dalej iść na wschód, w stronę Waszyngtonu, możliwe, że natkniemy się na innych uchodźców, którzy będą mogli potwierdzić, że faktycznie wpuszczają tam zdrowych i oferują azyl...
            - Wierzysz w to? - spytała sceptycznie Veronica. - Każdy azyl okazuje się farsą, albo przeszłością.
            - Nie dowiemy się, jeśli nie sprawdzimy, nie jesteśmy już daleko...
            - Waszyngton stracił bezpieczne schronienie jakieś dwa lata temu. Wątpię, czy ponownie coś odbudowali – wtrąciłam się. Cała trójka spojrzała na mnie ze zdumieniem.
            - A ty niby skąd o tym wiesz? - Josh zmarszczył brwi. Odniosłam wrażenie, że mnie nie lubi. A raczej nie lubi Karen.
            - I czemu dopiero teraz to mówisz? - Veronica pokręciła głową. - Wcześniej nie protestowałaś...
            - Ja... - zawahałam się. Ile mogłam im powiedzieć? - Mam siostrę bliźniaczkę. Jessicę.
            - Z którą straciłaś kontakt siedem lat temu – uzupełniła Veronica. - No i?
            Skinęłam głową.
            - Mamy... więź. I kiedy... o mało nie zginęłam... czegoś się dowiedziałam.
            Nie byłam pewna, czy mi uwierzą, ale musiałam ich przekonać. Wyglądało na to, że po to tu właśnie jestem. By sprowadzić siostrę i jej przyjaciół do bezpiecznej przystani.
            - Po tej nocy, kiedy wbiegłaś między furiatów i zaczęłaś ich wybijać, bym mogła uciec? - zapytała cicho Ida. Przez większość czasu w ogóle mało się odzywała. Spojrzałam na nią i zdałam sobie sprawę z tego, co powiedziała.
            A więc moja siostra była bohaterką.
            - Dowiedziałam się, gdzie jest moja bliźniaczka. - Przesunęłam palcem po mapie. - W Durham.
            - W Karolinie Zachodniej? Tam nikogo nie wpuszczają, to jedno z tym miasteczek otoczonych murem. - Veronica pokręciła głową. - Pięć, może sześć dni drogi na próżno?
            - Zgadzam się – przytaknął Josh, nie spuszczając blondynki z oczu, choć powinien przecież patrzeć na mapę. Wyraźnie iskrzyło między nimi, ale Veronica wydawała się w ogóle nie zwracać na to uwagi.
            - Mnie wpuszczą, a zatem i was – odparłam. - Ja i Jess jesteśmy bardzo podobne. Siostra nie zostawi mnie za murem.
            - Już raz cię zostawiła – wtrącił Josh. - I jakoś nie kwapiła się, by cie odnaleźć.
            - Ależ... czekała na mnie w obozie w Minnesocie!
            - Którego już nie było, kiedy tam dotarłaś. Mogła choć zostawić wiadomość... Twoja siostra ma cię w nosie, Karen. - Josh spojrzał na mnie wrogo. Prychnęłam.
            - Co ty możesz wiedzieć o mojej siostrze, Josh?!
            - Przestańcie! - przerwała nam Veronica. - Ja nie wierzę w Waszyngton. Za to wierzę w Karen. Jeśli jej bliźniaczka tam jest, to wpuszczą ją choćby po samym wyglądzie. Idziemy do Durham – postanowiła. O dziwo, Josh tym razem się nie sprzeciwił.
            Wyruszyliśmy natychmiast. Obraliśmy drogę na południowy wschód, w stronę Oakland w Maryland. I mimo że widziałam, jak zmienił się świat, to do tej pory tylko przez okno pojazdu. I to jakiś czas temu. Natomiast nigdy nie przebyłam tak długiej drogi pieszo. Karen miała znakomitą kondycję, zatem cały dzień mogłam podróżować, z przerwą na skąpe posiłki, na przetrząsanie pobliskich sklepów – w większości już pustych i dawno porzuconych, a także na poszukiwaniach samochodu, który byłby na chodzie i miałby paliwo, co też, niestety, nie przyniosło rezultatów. Kilka razy musieliśmy się ukrywać. Tylko raz byli to ludzie – grupa mężczyzn, nie budząca zaufania. W pozostałych przypadkach byli to furiaci, których krzyki i warczenie słychać było z daleka.
            Furiaci nie walczyli między sobą. Traktowali się jak stado, a do wyładowania swej wściekłości szukali żywych ludzi. Czasem trafialiśmy na rozszarpane zwłoki zwierząt, co jasno wskazywało, że tyko ludzie mogli zarazić się wirusem. Zwierzęta zwyczajnie zdychały.
            Ten pierwszy dzień wędrówki był dla mnie szokujący. Od tak dawna nie widziałam świata poza murem Durham, że moje wyobrażenia zupełnie nie odpowiadały rzeczywistości. Opustoszałe domy, sklepy z powybijanymi szybami, gdzieniegdzie leżały trupy, których nikt nie zdążył lub nie poczuwał się w obowiązku pochować. W niektórych okolicach odór był tak ohydny, że miałam ochotę zwymiotować. Na szczęście ciało Karen znosiło to o wiele lepiej, więc jakoś się trzymałam. Na pozostałych, nawet małej Idzie, nie zrobiło to większego wrażenia. Miałam ochotę zapytać, czy już od siedmiu lat tak podróżują i jak się poznali, ale nie mogłam, dopóki myśleli, że jestem Karen. A gdybym powiedziała prawdę, pewnie i tak by mi nie uwierzyli.
            Wieczór dopadł nas jeszcze przed przekroczeniem granicy stanu. Udało nam się znaleźć jakiś opuszczony dom, który nadawał się na nocleg. Veronica stwierdziła z zadowoleniem, że ten dzień minął nam wyjątkowo dobrze. Trochę przestraszyło mnie to stwierdzenie. Czyżby inne dni pełne były jeszcze gorszej grozy i ucieczki przed furiatami, albo przed ludźmi, którzy mieliby złe zamiary? Co się stanie, jeśli umrę tu, w ciele Karen? Czy wrócę do własnego ciała, czy też już nigdy się nie obudzę...?
            6 maja. Patrzyłam na kalendarz w zamyśleniu. Znów byłam we własnym ciele, a obudził mnie płacz małej Alicii. Byłam bezpieczna, wypoczęta i najedzona. A Karen? Co musiała przejść przez te siedem długich lat w drodze? Tylko dlatego, że nie zdążyła dobiec do ciężarówki? Czy mogłam wtedy coś zrobić? Tylko co, wyskoczyć z pędzącego pojazdu, zostawić mamę samą i tułać się teraz razem z Karen? Czy wówczas bym przeżyła? Nie byłam taka jak ona, nie byłam bohaterką. Potrzebowałam opieki. Zawsze ktoś z nami był, zawsze byliśmy w dużej grupie. Zginęłabym tam.
            Ale Karen przeżyła. A ja zamierzałam sprowadzić ją do domu.
            Znowu obudzono mnie przed ranem, ale tym razem nie zwracałam uwagi na bolące plecy. Rozmyślałam, wypatrując zagrożeń przez okno. Skoro ciągle wracam, skoro przeżywam ten sam dzień jako Karen, a potem jako Jess, to znaczy, że moim zadaniem jest doprowadzenie ciała siostry do Durham. Innego wyjaśnienia nie miałam.
            Wyruszyliśmy o świcie, po skromnym śniadaniu. Rozumiałam już, czemu Karen była taka wychudzona. Nie czułam głodu, choć gdybym tak jadła jako Jess, pewnie przez całą drogę burczałoby mi w brzuchu. Czy wszyscy poza murami Durham tak głodują?
            Do Oakland doszliśmy w jakieś trzy godziny. O dziwo, Ida dzielnie dotrzymywała nam kroku i nawet przez chwilę nie narzekała. Najwyraźniej też była przyzwyczajona do długich wędrówek.
            Tego dnia dopisało nam szczęście, znaleźliśmy w jednym ze sklepów niemal nietknięty magazyn. Najedliśmy się, resztę zapakowaliśmy do plecaków. Przez chwilę nawet zastanawiałam się, czy nie wyrzucić książki z torby Karen, ale zawahałam się, widząc tytuł. Magia wśród bliźniąt. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że to z niej Karen mogła dowiedzieć się, jak sprowadzić mnie do jej ciała. Postanowiłam przejrzeć ją w wolnej chwili.
            Na jakiś czas otoczyły nas lasy. Bismarck, głosiła tabliczka przy drodze. Rozłożyliśmy mapę, by znaleźć jakieś miasteczko lub miejsce, które nadawałoby się na nocleg. W końcu znaleźliśmy opuszczony dom przy drodze. Josh ruszył pierwszy, uzbrojony w strzelbę.
            - Wszystko w porządku, Karen? - spytała mnie Veronica. - Jesteś jakaś... cicha. Jak nie ty.
            - Zastanawiam się nad tą bliźniaczą więzią – wyjaśniłam. Blondynka wzruszyła ramionami.
            - Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Potrafię zrozumieć, że możesz poczuć, gdy coś jej się stanie, ale połączenie telepatyczne czy coś podobnego...? Nie, naprawdę, to nie moja liga. Co nie znaczy, że nie możemy spróbować w tym Durham. Może wpuszczą chociaż Idę. - Spojrzała na dziewczynkę, która próbowała dotrzymać nam kroku, ale wyraźnie już była zmęczona. - Nigdy nie zapomnę tego, co zrobiła. - Ściszyła głos. - Ona pewnie też nie. Dorosły by się zawahał w takiej sytuacji, a ta dziewczynka... - Pokręciła głową. Zastanawiałam się, jak wyciągnąć od niej coś więcej. Co zrobiła Ida? Karen z pewnością wiedziała, więc nie mogłam zapytać wprost.
            Nagle rozległ się warkot i z domu wypadł furiat. A za nim następny.
            Josh zamachnął się strzelbą i uderzył mężczyznę, a do drugiego udało mu się strzelić. Zza budynku wybiegło ich więcej. Kobiety, mężczyźni, wszyscy wyglądali podobnie. Obłąkany wzrok, dzikie okrzyki i chęć mordu w zapuchniętych, poczerwieniałych oczach. Podarte ubrania, w dodatku cuchnące już na odległość.
            - Na co czekasz? Wyciągaj broń! - zawołała Veronica, sama sięgając po pistolet. Podczas mojej pierwszej warty dała mi podobny, razem z nabojami. Kiedy rano chciałam jej oddać, spojrzała na mnie dziwnie i powiedziała tylko, żebym go lepiej nie zgubiła jak poprzedni, bo więcej nie ma. Nawet Ida miała broń. Z kontekstu wynikało, że to Karen nauczyła ją strzelać.
            Wyciągnęłam pistolet i uniosłam do góry. Co teraz? Nigdy nie posługiwałam się bronią, nie musiałam.
            Ale Karen owszem.
            Odbezpieczyłam pistolet. Nie wiedziałam, co robię, ani jak. Poddałam się odruchowi. Wycelowałam i strzeliłam, trafiając najbliższego nam furiata w głowę. Potem następnego. Veronica i Ida robiły to samo. Josh walczył z jakimś furiatem, ale w końcu udało mu się go odepchnąć i postrzelić. To wszystko widziałam kątem oka, jednocześnie strzelając. Potem naładowałam broń. Szybko, sprawnie, jakbym robiła to przez całe życie. A może raczej, przez siedem ostatnich lat.
            W końcu zastrzeliłam ostatniego zakażonego. Dwanaście trupów, w tym połowa zabitych przeze mnie. Opuściłam broń i wpatrywałam się w ciała. To ja ich zabiłam, czy Karen? To ona kierowała moimi ruchami, czy po prostu wyuczone odruchy jej ciała – jej mózgu? - przejęły kontrolę nad jaźnią, nade mną? Oczywiście, gdybym chciała, mogłam po prostu się sprzeciwić. Wyrzucić broń. A zatem nie miała nade mną kontroli. Nie, to ja wykorzystałam to, czego nauczyła się moja siostra. To ja ich zabiłam.
            - Co tak stoisz jak słup soli? Lepiej chodźmy do środka, zanim zapadnie noc – zawołał do mnie Josh. Spojrzałam na niego ze złością. Czemu mnie tak nie lubił?
            Zerknęłam na Veronicę, ale ruszyła już w jego stronę. Nie wydawała się być ani poruszona, ani zaskoczona moimi umiejętnościami trafiania w głowę za każdym razem. Ani razu nie chybiłam.
            Ida wzięła mnie za rękę i razem weszłyśmy do domu. Zdałam sobie sprawę, że ta mała, rudowłosa dziewczynka też zabijała.
            Życie poza murami jest przerażające i pełne zgrozy. Dzieci muszą zabijać, by przeżyć. Miałam nadzieję, że szybko uda nam się dotrzeć do Durham.
            Kiedy obudziłam się następnego dnia – a raczej tego samego, lecz we własnym ciele – postanowiłam, że muszę komuś o tym powiedzieć. Najpierw, oczywiście, pomyślałam o Noelu. Tylko że on by mi nie uwierzył. Uznałby to za sny lub, co gorsza, za zaburzenia psychiczne. Był facetem twardo stąpającym po ziemi. Kochałam go całym sercem, ale nie mogłam powierzyć mu tej tajemnicy. Zatem została mi mama.
            Wysłuchała mnie, a potem mocno przytuliła.
            - Ja też za nią tęsknię, kochanie – powiedziała.
            Nie uwierzyła mi. Chciałam ją przekonywać, może nawet narysować tatuaż. Gdyby Internet działał, może nawet znalazłabym jego znaczenie. I księgę. Ale nie miałam nic. Zatem pokiwałam głową i udałam, że się z nią zgadzam.
            - Szkoda, że to tylko sny, mamo.
            Noc spędziliśmy w tamtym domu, z którego wybiegli furiaci. Następnego ranka ruszyliśmy w dalszą drogę. Późnym popołudniem dotarliśmy do Taylor. Kolejne opustoszałe miasteczko. Co prawda po drodze natknęliśmy się na dwie większe grupy, ale takie omijaliśmy z daleka. Dopiero tam, w Taylor, natknęliśmy się na dwójkę zwyczajnych ludzi, takich jak my. Z tą różnicą, że oni tam mieszkali.
            Kobieta mogła być po czterdziestce, mężczyzna niewiele starszy. Wypatrzyli nas z okna i dzięki Idzie postanowili z nami porozmawiać. Dziewczynka dostała nawet batonika, którym chciała się z nami podzielić, ale dzielnie odmówiliśmy.
            - Idziecie do Durham? - Kobieta pokręciła głową. - W takich miejscach nikogo już nie wpuszczają. Nie ryzykują.
            - Nas wpuszczą, jest tam moja siostra – wyjaśniłam.
            - Skąd macie jedzenie? - zapytała Veronica. - Myślałam, że teraz wszędzie trudno o żywność...
            - Co jakiś czas mąż jeździ po zapasy – wyjaśniła kobieta po chwili wahania. - Wymieniamy się z Baltimore.
            - A co z Waszyngtonem, jest tam bezpiecznie? - zainteresował się Joshua. Kobieta wzruszyła ramionami i spojrzała na męża.
            - Różnie mówią – mruknął mężczyzna. - Ale tam jest za dużo furiatów. Omijam Waszyngton z daleka.
            - W takim razie dobrze, że tam nie poszliśmy – stwierdziła Veronica. Josh posłał jej krzywe spojrzenie, ale nie zaprzeczył.
            Skorzystaliśmy z gościnności gospodarzy i zostaliśmy na noc, a w zamian mieliśmy pomóc im w praniu i paru innych pracach. Oczywiście zgodziliśmy się bez wahania.
            Dobrze, że nawet w ponurym świecie apokalipsy byli jeszcze porządni ludzie.
            Tego dnia wrażenia z podróży w ciele siostry zachowałam dla siebie. O ile nie zwariowałam, Karen potrzebowała mojej pomocy, by przebyć długą drogę do Durham. A ja musiałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby jej pomóc.
            Sprawdziłam na mapie dalszą trasę. Podpytałam nawet Joego, który jako jeden z nielicznych opuszczał czasem miasteczko, która trasa jest bezpieczna. Joe najczęściej wybierał się poza mury i przynosił nam wieści ze świata. Zabierał zwykle kilka osób, ale nigdy nie wyjeżdżali na długo. Powodem tych wypraw były głównie leki i naboje, ponieważ mieliśmy własne uprawy i w zasadzie pod względem żywności byliśmy samowystarczalni. Często wymienialiśmy się z innymi miasteczkami, takimi jak nasze.
            - Cóż, ja tam nie wiem, po ci to, Jess, bo ciebie i tak nikt tam nie puści. - Mężczyzna pokręcił głową i przygładził niewielką kępkę włosów, które mu pozostały. - Ale z tego co się orientuję, z Taylor do Durham, pieszo, to najlepiej w linii prostej do samego Aftonu, a tam już by było trzeba w lewo.
            - Na pewno? Prosto wydaje się być krótszą drogą...
            Pokręcił głową.
            - Afton jest pełne furiatów, podobno przemienili się wszyscy jednego dnia. Słyszałem, że do samego Grienfield nie ma przejścia. Żywi nie mają tam szans. Lepiej omijać to miejsce z daleka. Ale poważnie, nie chcesz tam jechać, dziecko? - Spojrzał na mnie z niepokojem.
            - Chcę tylko wiedzieć, które okolice wokół nas są bezpieczne, by zaznaczyć je na mapie.
            - Za jakiś czas i tak to się może zmienić...
            - To nic. Czyli w stronę Batesville? - Wróciłam do tematu. - I potem cały czas na południe?
            - Tak, omijając Chase City.
            - Kolejne miasteczko furiatów?
            - Nie. Gangi.
            Z Taylor wyjechaliśmy dopiero około południa. Tak, wyjechaliśmy. Okazało się, że mili gospodarze wiedzieli, gdzie znajdziemy samochód, co prawda w nie najlepszym stanie i z wybitymi szybami, ale na chodzie i ze sporym zapasem paliwa. Pożegnaliśmy się z nimi, dziękując im za wszystko i wyruszyliśmy w drogę.
            Początkowo nie mieliśmy żadnych problemów. Dopiero gdy byliśmy tuż przed Afton, Josh, który prowadził auto, uparcie chciał jechać prosto.
            - Spójrzcie, tędy będzie dużo krócej. - Zatrzymał się, rozłożył mapę i pokazał nam trasę.
            - Nie możemy tędy jechać, tam podobno roi się od furiatów – zaprotestowałam, zerkając z tylnego siedzenia na mapę.
            - Skąd wiesz? - Joshua obejrzał się na mnie podejrzliwie.
            - Tak słyszałam. Nie pamiętam już, skąd. - Wzruszyłam ramionami.
            - Bzdura. Przejedziemy szybko i żaden furiat nas nie dopadnie. - Zapalił silnik.
            - Bez szyb? Będziemy całkiem odkryci. Skręć w lewo – powtórzyłam uparcie.
            - Ja prowadzę, więc ja decyduję. - Ruszył, ale Veronica w końcu postanowiła się wtrącić.
            - Zobacz, ty ośle, to nie jest droga dla samochodów. To rozklepane autko szybko nam się rozleci, a ja bym wolała jednak oszczędzać nogi.
            Josh rzucił mi niechętne spojrzenie, ale skręcił w lewo. Odetchnęłam z ulgą.
            Trzy godziny później dotarliśmy do rzeki Appomattox, gdzie zatrzymaliśmy się na obiad. Tym razem, dzięki małżeństwu z Taylor, mieliśmy suty posiłek – przynajmniej w porównaniu do wcześniejszych. Wpatrzyłam się w spokojną toń rzeki i pomyślałam, że niektóre rzeczy jednak się nie zmieniają. Ludzie chorują, umierają, wariują, a rzeki płyną dalej. Świat też toczy się dalej. I będzie się toczył, z ludźmi, albo bez ludzi.
            - Myślę, że powinniśmy przeszukać Chase City – stwierdziła Veronica, kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, uważnie przeglądając mapę. - Byłam tam kiedyś. Może znajdziemy tam jakieś zapasy.
            - Odpada. - Pokręciłam głową i powiedziałam jej o gangach.
            - Czemu akurat tam? - zdziwiła się blondynka.
            - Nie wiem – przyznałam. - Ale lepiej omińmy je, na przykład przejeżdżając tędy. - Wskazałam na miejscowość o nazwie Wylliesburg.
            - Tam na pewno nie ma żadnych sklepów, które byłyby jeszcze nie ogołocone – mruknął Josh. Przewróciłam oczami.
            - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dziś dojedziemy do Durham. Po co zatrzymywać się na dłuższe postoje?
            - A jeśli w Durham jednak nie ma twojej marnotrawnej siostry?
            - Nie ryzykujmy. Omińmy Chase City – odezwała się Veronica.
            - Czy zawsze musi być tak, jak ona chce?! - Joshua spojrzał na mnie ze złością, potem na Veronicę. - Może choć raz miałabyś własne zdanie? Zamiast Karen to, Karen tamto, a wspaniała, nieustraszona i wszechwiedząca Karen mogłaby w końcu przestać udawać naszego przywódcę! Wszyscy powinniśmy decydować...
            - Uważaj! - zawołałam, ale za późno. Na drogę wybiegł nam furiat i odbił się od zderzaków, lądując na drodze. Josh skręcił odruchowo i uderzył w drzewo.
            Ida, siedząca cichutko obok mnie na tylnym siedzeniu, pisnęła przestraszona. Spojrzałam w jej stronę.
            - Wszystko w porządku? - zapytałam. Pokiwała głową, rozmasowując czoło, którym uderzyła o przednie siedzenie. Joshua zaczął kląć, a Veronica wyciągnęła broń i strzeliła do furiata, który właśnie się podnosił. Trafiła. Rozejrzałam się z niepokojem, ale nie zobaczyłam innych zarażonych.
            Wysiadłam pierwsza i obejrzałam czoło dziewczynki. Oprócz guza nie dostrzegłam niczego groźnego.
            Josh wyszedł zaraz za mną i obejrzał maskę samochodu. Na szczęście nie jechaliśmy na tyle szybko, by komuś stała się krzywda, ale auto nie nadawało się do dalszej jazdy.
            - Zadowolona jesteś? - warknął na mnie Joshua. Spojrzałam na niego ze zdumieniem.
            - Słucham? To nie ja rozbiłam auto! Ja tylko ostrzegłam was przed gangiem w Chase City.
            Mężczyzna kopnął ze złością kamień, złapał swój plecak i ruszył przed siebie. Nam pozostało tylko zrobić to samo.
            - Ok, jesteśmy gdzieś za Keysville – oznajmiła Veronica, uważnie studiując mapę. - Ale minęliśmy to miasteczko jakoś bokiem, więc bez sensu byłoby tam wracać. Skoro Chase odpada, po drodze mamy tylko Fort Mitchell, ale nie mam pojęcia, czy znajdziemy tam miejsce na nocleg.
            - Musimy spróbować – odpowiedziałam jej. Josh się nie odzywał.
            Do Fort Mitchell dotarliśmy jeszcze przed nocą. Szybko udało nam się znaleźć opustoszały dom i zabezpieczyć wejścia. Ida zasnęła od razu po położeniu się, tym razem bez wykłócania o prawo do pełnienia warty. Josh miał czuwać pierwszy, więc ja i Veronica położyłyśmy się obok siebie.
            - Czemu on mnie tak nie cierpi? - nie wytrzymałam i w końcu zapytałam blondynki. Dziewczyna spojrzała na mnie i westchnęła.
            - No wiesz, chyba wciąż nie zapomniał tego, co zrobiłaś. To moja wina, spróbuję jutro z nim porozmawiać.
            - Porozmawiaj, ciebie posłucha. - Przymknęłam oczy, zastanawiając się, jak ją zapytać, co takiego zrobiła Karen. Ale nie potrafiłam wykombinować, w jaki sposób to z niej wyciągnąć bez powiedzenia jej prawdy. A w prawdę by i tak nie uwierzyła.
            Najbardziej dręczyło mnie to, że nie mogłam nikomu powiedzieć. Ani jako Jess, ani w ciele Karen. Jak niby miałam to udowodnić? I co się stanie, kiedy dotrzemy do Durham? Byłam już całkowicie pewna, że to nie żadne szalone sny. Dzień w dzień wracałam do ciała Karen, by powtórzyć tę samą dobę we własnym ciele.
            Ale byłam już blisko. Według moich obliczeń, zostało nam około dwudziestu sześciu godzin wędrówki. Licząc od siódmej rano plus przerwy na odpoczynek i posiłki, wychodziło mi około dziesięciu godzin dziennie. A zatem pojutrze wieczorem lub kolejnego dnia rano. Szkoda, że rozbiliśmy samochód, bo wtedy bylibyśmy tutaj już dziś wieczorem.
            Przez cały dzień byłam nieobecna duchem, trudno było mi się na czymkolwiek skupić. Noel nawet poszedł po lekarza, ale oczywiście nic mi nie dolegało. Nie fizycznie. Za to mama wyraźnie martwiła się o mój stan umysłu, widziałam to po jej spojrzeniu. I nie mogłam się doczekać chwili, gdy zobaczy Karen i zrozumie, że mówiłam prawdę. A ona nie potrafiła mi uwierzyć.
            Obudziły mnie kroki. Otworzyłam oczy i ujrzałam nad sobą nieznajomego mężczyznę. Wpatrywał się we mnie. Ubrany był na czarno – kurtka, skórzane spodnie, buty. Uśmiechnął się do mnie złowrogo.
            - Laleczka się obudziła. To dobrze.
            Poczułam, jak ściska mnie w brzuchu. Ten facet na pewno nie miał dobrych zamiarów. Czyżbym zasnęła na warcie?! Nie, niemożliwe. Choć słońce już prawie wzeszło, Veronica mnie nie obudziła. Rozejrzałam się. Siedziała na krześle, ze związanymi rękami i nogami, a drugi mężczyzna – ubrany podobnie jak ten pierwszy – celował w jej głowę z pistoletu. W kącie leżał związany Josh, wiercąc się i wyraźnie próbując uwolnić. Tylko Ida nie była nigdzie przywiązana. Stała skulona w kącie, pilnowana przez trzeciego z mężczyzn i wyglądała teraz na nie więcej, niż dziesięć lat.
            - Szef przyjedzie za jakąś godzinę. - W progu pojawił się czwarty facet. Wszyscy byli ubrani podobnie, a ten, który właśnie wszedł, miał na twarzy pełno kolczyków. Oczywiście czarnych.
            - Jesteście z jakiegoś gangu? - zapytałam. Ten stojący najbliżej mnie znów uśmiechnął się paskudnie i pochylił w moją stronę.
            - Owszem, laleczko. Jak myślicie, chyba możemy się zabawić, zanim dotrze tu szef...?
            - Szef lubi blondynki – wtrącił ten, który stał przy Veronice. - Więc może ją zostawmy, a weźmy się za brunetkę?
            - Ja pierwszy. - Facet, który nazywał mnie laleczką, sięgnął w stronę moich piersi. Zareagowałam odruchowo. Co prawda nie był to mój odruch, tylko Karen, ale w tym momencie nie miało to znaczenia. Chwyciłam go za rękę, pociągnęłam, potem wykonałam serię dziwnych ruchów – uderzenie, kopniak, przeturlanie się, wstanie – i drań leżał na podłodze, jęcząc z bólu.
            Znieruchomiałam, czując lufę pistoletu przyłożoną do głowy.
            - Twoja laleczka umie się bić – stwierdził ten, który pilnował przyjaciółki Karen. Spojrzałam na niego kątem oka, ale nie odważyłam się poruszyć. - Przydałaby nam się taka ostra babka.
            - Trzymajcie ją – warknął facet z podłogi i wstał, trzymając się za prawą rękę. - Już ja nauczę tę wojowniczą laleczkę dobrych manier!
            Mężczyzna z kolczykami i ten, który stał przed Idą złapali mnie za ręce i przewrócili na kolana. Próbowałam się bronić, ale byli za silni. Poczułam, jak ściągają mi spodnie, wpadłam w panikę. Zaczęłam się szarpać, ale jeden z nich uderzył mnie w policzek.
            - Zostawcie ją, dranie! Natychmiast ją zostawcie, bo wam jaja obetnę, przysięgam! - darła się Veronica. Facet sięgnął do moich majtek i nagle rozległ się strzał.
            Spojrzałam w bok. Ida trzymała broń. Znów włączyły mi się instynkty obronne, zupełnie, jakby dla Karen to była standardowa sytuacja. Odwróciłam się, uderzyłam jednego, kopnęłam drugiego w kostkę, podcięłam go, a gdy upadł, wyrwałam mu broń i strzeliłam do tego, który stał z boku i obserwował Veronicę, a teraz, zrozumiawszy swój błąd, skierował pistolet w stronę rudowłosej dziewczynki. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że to drobne, przerażone dziecko może ich okraść z broni i... zabić.
            Zastrzeliłam pozostałych dwóch. Bez namysłu, bez wahania, zanim zdążyli cokolwiek zrobić. Trzech mężczyzn. A jednak nie czułam ani krzty wyrzutów sumienia. Ba, było dużo łatwiej niż z furiatami. Oni byli szaleni, chorzy. A ci tutaj? Mordercy i gwałciciele. Zasłużyli na śmierć. W świecie, w którym przyszło nam żyć, nie było już miejsca dla takich jak oni.
            Zerwałam się, poprawiając spodnie, a Veronica krzyknęła, bym sprawdziła, czy na zewnątrz nie ma ich więcej. Nie było. Ida w tym czasie rozwiązała blondynkę i Josha.
            - Powinniśmy stąd uciekać i to jak najszybciej – stwierdziłam. Tym razem nawet Joshua nie zaprotestował.
            Zabraliśmy rzeczy i wybiegliśmy na zewnątrz. Stało tam auto. Spojrzałyśmy na siebie z Veronicą i wróciłyśmy do środka, by przeszukać gangsterów. Blondynka szybko znalazła klucze przy jednym z trupów, a Josh bez słowa odpalił auto. Ruszyliśmy z piskiem opon.
            Przejechaliśmy przez Wylliesburg w milczeniu. Co chwila zerkałam na Idę, ale wydawała się spokojna, opanowana. Jakby nie zabiła przed chwilą człowieka.
            - Wszystko w porządku? - spytałam w końcu cicho. Rudowłosa westchnęła i przysunęła się bliżej mnie.
            - Nie zadawaj takich pytań, Jessico – szepnęła mi do ucha. - Karen tak się nie zachowuje.
            Znieruchomiałam. Przyglądałam się dziewczynce, jakbym widziała ją po raz pierwszy w życiu.
            - Och, nie mówiłam nic, bo na początku nie byłam pewna, poza tym myślałam, że to niepotrzebne, bo oni nie powinni się dowiedzieć – szeptała do mnie. - Ale Karen powiedziała mi o tatuażu i o tobie. Obiecała, że jeśli coś jej się stanie, ty ją zastąpisz. Chwilowo.
            - Och. - Tylko tyle byłam w stanie powiedzieć. Dziewczynka uśmiechnęła się i sięgnęła do mojej torby. Wyjęła książkę i otworzyła na stronie, gdzie był narysowany tatuaż. Porównałam go z tym na mojej ręce. A raczej na ręce Karen. Były identyczne.
            Bliźniacze połączenie, przeczytałam. Jeśli potrzebujesz pomocy swej bliźniaczki, dotknij go i wypowiedz zaklęcie, a jej jaźń pokona czas i przestrzeń, by ci dopomóc.
            Zaklęcie było chyba łacińskie. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Magia? Poważnie? Z drugiej strony, czego się spodziewałam? Logicznego wyjaśnienia tego, że codziennie budziłam się na zmianę w ciele swoim i siostry? Cóż, w końcu to apokalipsa. Kto wie, czy sama epidemia nie wzięła się z magii...? Nic by już mnie chyba nie zdziwiło.
            - A co się stanie, gdy dotrzemy do Durham? - zapytałam cicho. - Czy ona wróci?
            - Oczywiście, że wróci – odparła Ida pewnym siebie głosem. Uśmiechnęłam się, czując ulgę. A zatem wszystko, co robiłam, naprawdę miało sens.
            Godzinę później dotarliśmy do Stovall w Karolinie Północnej. Jechaliśmy ostrożnie, gotowi zacząć strzelać, gdybyśmy trafili na furiatów lub zmienić trasę, jeśli tam też byłyby jakieś gangi. Dochodziła ósma, a jak na razie nie dostrzegliśmy pościgu. Josh zatrzymał się przed opuszczonym barem z powybijanymi szybami.
            - To co, szybkie śniadanko? - rzucił.
            - Ale ty stawiasz – odparła Veronica.
            - Nie ma sprawy. Co my tu mamy w menu... - Otworzył swój plecak i pogrzebał w nim przez chwilę. - Hm, może konserwę mięsną? Na spółkę?
            - Poproszę. - Blondynka uśmiechnęła się. Postanowiłam im nie przerywać. Może w końcu Josh przestanie się na mnie dąsać, jeśli zajmie się Veronicą. Bez wątpienia mu się podobała.
            Po śniadaniu ruszyliśmy dalej, ale Joshua zatrzymał się przed niewielkim sklepem samoobsługowym.
            - Zróbmy małą przerwę, powinni tam mieć łazienki. I może przy okazji trafi się coś do naszych zapasów – zaproponował. Już miałam mu przypomnieć, że niedługo będziemy w Durham, gdzie najemy się woli, ale w ostatniej chwili się powstrzymałam. Nie chciałam psuć atmosfery.
            - Jestem za. - Veronica spojrzała na mnie. Skinęłam głową. Ida również wysiadła bez protestu.
            Po skorzystaniu z łazienki przeszłam między półkami w sklepie, ale to co zostało, było albo mocno przeterminowane, albo już zwyczajnie zepsute i nie nadawało się do niczego. Mieliśmy wychodzić, gdy usłyszeliśmy charakterystyczny warkot.
            Rzuciliśmy się do drugiego wyjścia, ale było zamknięte na klucz. Josh próbował wyważyć drzwi, gdy wyskoczyło na nas dwóch furiatów. Za nimi biegły trzy furiatki. Wyciągnęłam broń i zaczęłam strzelać, reszta moich towarzyszy zrobiła to samo. Ale ich było coraz więcej. Zupełnie, jakby nagle nas wyczuli i zapragnęli rozszarpać na strzępy.
            Skończyły mi się naboje, a zanim zdążyłam wymienić magazynek, jeden z furiatów rzucił się na mnie. Ostatnie, co pamiętałam, to upadek, ból głowy i myśl: A było już tak blisko...
            Obudziłam się z krzykiem. Noel też się zerwał, na szczęście Alicia miała mocny sen i nawet się nie poruszyła.
            - Która godzina? - spytałam drżącym głosem.
            - Eee... po szóstej?
            - To mam jeszcze dwie godziny. - Zerwałam się i ruszyłam do łazienki. - Zdążę. Muszę zdążyć.
            - Ale gdzie chcesz zdążyć?
            - Ratować moją siostrę. Idę do Joego.
            Kilka minut później już biegłam do mamy. Poprosiłam ją, by zajęła się Alicią, gdy tylko się obudzi. Mama na szczęście już nie spała, więc zgodziła się bez wahania, ale zanim zdążyła zasypać mnie szeregiem pytań, wybiegłam z pokoju.
            Pobiegłam prosto do Joego. Wyraźnie go obudziłam, ale nie był zły.
            - W czym ci mogę pomóc, dziecko?
            - W Stovall jest moja siostra. Musimy po nią wyjechać. Sami nie dadzą rady...
            - Czekaj, powoli. Gdzie? Twoja siostra? Skąd wiesz?
            Westchnęłam. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wszedł mój mąż.
            - Jess, co się dzieje?
            Był bardzo zaniepokojony. Ledwo rozbudzony, lekko rozczochrany, ale wciąż tak samo przystojny jak wtedy, gdy go poznałam. Podeszłam i przytuliłam się do niego.
            - Wiem, że to zabrzmi strasznie niewiarygodnie, ale... Sami wiecie, co mówią o bliźniętach jednojajowych. Mamy ze sobą pewnego rodzaju... połączenie. Obudziło się we mnie kilka dni temu. Pamiętasz, jak wypytywałam cię o trasę? - zwróciłam się do Joego. - Czułam, że gdzieś tam jest Karen. I miałam rację. Teraz... czuję, że jest w Stovall, na północ od Durham. To raptem niecała godzina jazdy. Jedźmy tam. Ale nie sami – dodałam. - W miasteczku są... znaczy, mogą być furiaci. Musimy zabrać broń i kilku ludzi. Proszę. - Spojrzałam na nich. Mieli niepewne miny. - Musimy tam być... jak najszybciej. - W porę powstrzymałam się, by powiedzieć: najpóźniej o ósmej. Tego bym już im nie potrafiła logicznie wytłumaczyć. - Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale gdyby chodziło o waszą rodzinę, czy wahalibyście się choć przez chwilę...?
            - Dziecko, ekipę mogę zebrać najwcześniej za dwie godziny, nikt tak wcześnie...
            - To za późno. Jeśli nikt się nie zgodzi, sama tam pojadę – powiedziałam w desperacji.
            - Zgodzą się. Porozmawiam z nimi. - Noel ścisnął lekko moją dłoń. - Pojedziemy do tego Stovall i uratujemy twoja siostrę, jeśli naprawdę tam jest.
            Uściskałam go mocno.
            Wyjechaliśmy po siódmej. Mimo moich ponagleń i rosnącej we mnie paniki, nie udało się zorganizować wyprawy wcześniej. Oprócz mnie, Joego i Noela pojechało z nami ośmiu mężczyzn. Wzięliśmy trzy samochody terenowe. Ściskałam męża za rękę, modląc się, by nie było za późno. Byśmy zdążyli ich uratować. Uratować Karen.
            Do Stovall wjechaliśmy tuż po ósmej. Kazałam im jechać przez miasto, a sama rozglądałam się po okolicy. W końcu dostrzegliśmy furiatów. Właśnie biegli do sklepu. Na nasz widok kilku odwróciło się w naszą stronę. Mężczyźni zaczęli strzelać. Ja też miałam ochotę sięgnąć po broń, ale wolałam nie prowokować dalszych pytań. Poza tym, nie byłam w ciele Karen, nie potrafiłam więc celować automatycznie. Pewnie i tak bym żadnego nie trafiła.
            Furiatów było może ponad dwadzieścia, mężczyzn i kobiet. Kiedy wszyscy byli już unieszkodliwieni, wbiegłam do sklepu.
            Josh uniósł broń i wycelował w naszą stronę, zupełnie jak wtedy, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Na mój widok zrobił też identyczną minę. Zdumioną, ale podszytą ulgą.
            - Jessica? Ty jesteś Jessica? - spytała Veronica. Za nią stała Ida. Ona jedna nie wyglądała na zdziwioną, lecz zadowoloną. Skinęła mi głową.
            - Tak, to ja. Gdzie Karen? - Rozejrzałam się i zobaczyłam ciało siostry, leżące na podłodze. Podbiegłam i uklękłam przy niej. - Nie, nie, nie, nie mogliśmy przecież przybyć za późno... Och, Karen...
            - Żyje – stwierdził Noel, gdy podszedł do nas i sprawdził jej puls. - Zabierzmy ją do Durham.
            - A my? - Veronica spojrzała na mnie.
            - Jedziecie z nami. To przyjaciele – wyjaśniłam. - Veronica, Ida i Josh.
            - Znasz ich? - zdziwił się Noel. Skinęłam głową. Blondynka i Joshua patrzyli na mnie dziwnie, ale nie zaprotestowali. Gdy ruszyliśmy do samochodów, usłyszałam, jak Veronica mówi do Idy:
            - A więc to była prawda z tym bliźniaczym połączeniem...
            Mama miała dokładnie taką minę, jakiej się spodziewałam. Szepnęła do mnie ciche: przepraszam, po czym ścisnęła Karen za rękę. Lekarz zbadał moja siostrę i oświadczył, że nie została zadrapana. Veronica, Ida i Josh udali się do naszego niewielkiego szpitala, by poddać się dokładnym badaniom. Na szczęście okazało się, że oni też uniknęli ran. Wyglądało na to, że przybyliśmy z odsieczą w ostatniej chwili.
            Cały dzień, na zmianę z mamą, czuwałam przy łóżku Karen. Była w śpiączce. Ida twierdziła, że się obudzi, gdy się spotkamy, czemu więc tak się nie stało? Wzięłam ze sobą książkę z jej torby i zaczęłam przeglądać. Może tam znajdę wyjaśnienie?
            - Jessica?
            Wyprostowałam się na krześle i spojrzałam na Karen. Wciąż spała.
            - Weź mnie za rękę, oprzyj się wygodnie i zamknij oczy. Tylko tak możesz mnie zobaczyć.
            Odłożyłam książkę i zrobiłam, jak kazała. Już po chwili pojawiła się przede mną. W mojej głowie. Czułam się, jakbym śniła na jawie. Miała na sobie dokładnie to samo ubranie, w którym leżała na łóżku.
            - Och, Karen. Tak za tobą tęskniłam...
            - Ja za tobą też, siostrzyczko. - Uśmiechnęła się do mnie. - Dziękuję ci za wszystko, co zrobiłaś i co jeszcze zrobisz. W końcu znalazłam swój azyl, bezpieczną przystań. Jesteś bohaterką, Jess.
            - To wszystko dzięki tobie, to ty jesteś bohaterką, ja tylko ci trochę pomogłam. - Ścisnęłam lekko jej dłoń. Słowa, które od niej usłyszałam, sprawiły mi ogromną przyjemność.
            - Nie trochę, tylko bardzo. Ale to jeszcze nie koniec. Nadal jestem w śpiączce. - Westchnęła.
            - Jak mogę pomóc ci się obudzić?
            - Ja już właściwie umarłam, Jess. - Uśmiechnęła się smutno. - To dlatego mogłaś zająć moje ciało. Gdybyś dokładnie przeczytała książkę, zrozumiałabyś. Ale nie czytałaś jej całej, prawda?
            - Nie, nie miałam czasu.
            - No tak, zajmowałaś się moimi przyjaciółmi. Przyprowadziłaś ich tutaj. Dziękuję ci.
            - Nigdy nie chodziło o ciebie, prawda, Karen? - Popatrzyłam na siostrę ze smutkiem. - Chodziło o nich, to ich miałam przyprowadzić? Och, Karen, nawet umierając, to im chciałaś pomóc...
            Siostra patrzyła na mnie przez chwilę.
            - Pewnie nurtuje cię wiele pytań. Jak się poznaliśmy. Najpierw spotkałam Ver. Pomogłyśmy sobie wzajemnie z furiatami, potem spędziłyśmy noc w ukryciu. Rano Veronica zaprowadziła mnie do Josha i Marcusa, jego brata. Ver od zawsze podobała się Joshowi, ale bała się angażować. Jest dzielną i waleczną dziewczyną. Szybko znalazłyśmy wspólny język.
            - A Josh? Czemu cię nie lubi? - spytałam. - I co się stało z Marcusem?
            - Przez rok podróżowaliśmy razem. - Karen westchnęła i skrzyżowała dłonie na piersi. Teraz jeszcze bardziej wyglądała na zjawę. - Zakochałam się w Marcusie, a on we mnie. A potem... został zarażony. To, co później się stało... Zresztą... pokażę ci.
            Nagle znów byłam w ciele Karen. Stałam obok jej przyjaciółki i Josha. Na łóżku leżał młody chłopak, trochę podobny do Joshua, ale twarz miał wyniszczoną chorobą. Patrzył na brata.
            - To już koniec. Umrę i to w ciągu paru godzin. A potem zmienię się w furiata. Josh, proszę. Nie chcę tego. Musisz to zrobić. Musisz mnie zabić.
            - Będę z tobą do końca, ale nigdy cię nie zastrzelę. Wiesz, że nie mogę. Nie zabijam ludzi, a zwłaszcza rodziny.
            - Sam bym to zrobił, ale...
            - Nie – uciął Josh.
            - Joshua, on cierpi – szepnęła cicho Veronica.
            - Nie zabiję go – wyszeptał mężczyzna. Wtedy Marcus spojrzał na mnie. Poczułam ból, jaki musiała wówczas czuć Karen.
            - Kocham cię, skarbie. Proszę.
            Wiedziałam, o co prosi. I Karen też wiedziała.
            - Ja też cię kocham – powiedziałam, wyciągając broń. - Spoczywaj w spokoju.
            Strzeliłam mu w głowę. A potem wyszłam na zewnątrz.
            Usiadłam na schodach niewielkiego domku z gankiem i rozpłakałam się. Słyszałam krzyki Josha. Veronica wyszła, usiadła obok i przytuliła mnie. Chwilę potem wyszedł Joshua.
            - Nienawidzę cię – powiedział do mnie. - Zawsze będę cię nienawidził. Nie miałaś prawa tego zrobić.
            - Ależ miałam – odparłam stanowczo, patrząc na niego przez łzy. - Bo też go kochałam.
            Wizja się skończyła. Miałam ochotę przytulić Karen, ale pokręciła głową.
            - Nie, ja już przeszłam żałobę. Już po wszystkim. Jak to mówią, czas leczy rany.
            - A Ida? - zapytałam cicho.
            - Cóż, ta mała to najdzielniejsze dziecko, które w wieku jedenastu lat przestało być dzieckiem. Trafiliśmy na nią rok temu, gdy szukaliśmy miejsca na nocleg. Musiała zabić własną matkę.
            Znowu wizja. Mała Ida, siedząca obok ciała kobiety. Kobieta leżała na brzuchu, a głowę miała roztrzaskaną.
            - Oszalała i chciała mnie zabić. Myślę, że to już nie była moja mama – wyszeptała dziewczynka, gdy ja, w ciele Karen, podeszłam i kucnęłam obok niej.
            - Nie była – zgodziłam się z nią. - I myślę, że byłaby z ciebie dumna. Na pewno wolałaby umrzeć, niż cię skrzywdzić.
            - Wiem. - Pokiwała głową. - Tylko że ja już nie mam innej rodziny.
            - Ja mam gdzieś siostrę bliźniaczkę, ale zostawiła mnie i nigdy już jej nie znalazłam.
            - A moja siostra bliźniaczka chciała mnie zabić. - Ida spojrzała na mnie.
            - Dlaczego?
            - Była bardzo chora i chciała wykorzystać moje życie, żeby nie umrzeć. Ale jej na to nie pozwoliłam. - Spojrzała na mnie i przymrużyła lekko oczy. - W przeciwieństwie do niej, przeczytałam całą książkę.
            - Jaką książkę? - Poczułam, że wzbiera się we mnie ciekawość. Rudowłosa dziewczynka zerwała się i pobiegła do sąsiedniego pokoju, z którego przyniosła znaną mi już księgę. - Spójrz, to o bliźniakach. Zrobiła nawet sobie tatuaż, nielegalnie, bo w tym wieku nie wolno, ale starszy brat jej kolegi takie robił. To i jej zrobił, bo i tak miała białaczkę, więc pewnie z litości, skoro tak bardzo chciała.
            Przeglądałam przez chwilę książkę.
            - Myślisz, że mogłabym nawiązać kontakt z moja bliźniaczką? Dowiedzieć się, gdzie jest?
            - No pewnie. Ale musiałabyś mieć tatuaż. Zresztą, przeczytaj uważnie książkę.
            - Przeczytam – zapewniłam i w następnej chwili weszła Veronica. Spojrzała na trupa, potem na Idę.
            - Powinniśmy się zbierać – odezwała się.
            - Ona idzie z nami – postanowiłam. - Jak masz na imię?
            - Ida.

            Koniec wizji. Patrzyłam na siostrę w zamyśleniu.
            - Jesteś pewna, że z Idą wszystko w porządku? Wiesz, po takich przeżyciach może potrzebuje pomocy. Mamy w szpitalu byłą studentkę psychologii, miła dziewczyna, chodzimy do niej, gdy mamy jakiś problem, może powinna z nią porozmawiać...
            - Nie trzeba. Ida jest właśnie taka, jaka powinna być.
            Westchnęłam. Miałam inne zdanie, ale uznałam, że później się tym zajmę.
            - A co do tego, jak się rozstałyśmy... Nie porzuciłam cię. Chciałam zatrzymać ciężarówkę, ale nie mogłam. A potem zostawiałyśmy z mamą wiadomości dla ciebie. Naprawdę chciałam, byś nas znalazła...
            - Wiem. Teraz już wiem. - Skinęła głową i uśmiechnęła się. - Dlatego nawiązałam kontakt. Znak aktywował się, gdy zostałam zakażona. Wchłonął ranę i udało mi się uciec, zanim straciłam przytomność. Potem ty zajęłaś moje ciało i wywiązałaś się z zadania, które ci wyznaczyłam. Naprawdę chcesz mnie uratować przed śmiercią?
            - Tak, a mogę to zrobić? - ożywiłam się.
            - Sprawdźmy. Weź igłę i ukłuj się w palec. Obojętnie, który. Potem nakłuj sam środek mojego tatuażu i wymieszaj krew. Kiedy usłyszysz mój głos, powtarzaj za mną.
            - Dobrze. - Puściłam jej dłoń i znów byłam w pokoju z ciałem Karen, leżącym na łóżku. Pobiegłam po igłę do zastrzyków, a po powrocie usiadłam na krześle, nakłułam środkowy palec u lewej dłoni i sam środek tatuażu siostry. Przyłożyłam do niego dłoń. Z obu ran popłynęła krew. - W porządku, co teraz?
            Przyszło mi do głowy, by sprawdzić to w książce. Tam na pewno znajdę dalsze instrukcje. Głos Karen mnie powstrzymał.
            - Musimy się śpieszyć, bo może być za późno. Powtarzaj za mną. Tylko się nie pomyl.
            Nigdy nie uczyłam się ani łaciny, ani greki, ale tekst z pewnością musiał być w którymś z tych języków. Powtarzałam dokładnie to, co mówiła Karen, słowo po słowie. Kiedy skończyłam, nagle świat znieruchomiał, a w piersiach poczułam silne szarpnięcie. Otworzyłam usta i zamarłam w niemym krzyku. Zrozumiałam, że popełniłam fatalny błąd.
            Nie przeczytałam całej książki.
            Otworzyłam oczy i zamrugałam, próbując oswoić się ze światłem w pokoju. Spojrzałam na swoja lewą dłoń. Rana z palca zniknęła, na tatuażu również nie było krwi. Z pewną obawą sprawdziłam puls siostry. Nie żyła.
            - Jess? - W drzwiach stanął Noel. Na ręku trzymał Alicię. Napłynęły wspomnienia. Wstałam powoli i starając się nie chwiać, podeszłam do nich. Spojrzałam w oczy Noela, potem na śliczną, półroczną dziewczynkę i przytuliłam się do nich. Do mojej rodziny. Udało mi się wykrztusić tylko jedno słowo.
            - Odeszła.
            Moja siostra umarła, a ja mam to, o czym zaczęłam marzyć dopiero, gdy było już za późno. Wspaniałego męża, śliczną córeczkę i całkiem spory domek. Mam też wspomnienia swoje i mojej siostry. I po raz pierwszy od siedmiu lat jestem szczęśliwa.
            Mam na imię Karen i w końcu, po siedmiu latach tułaczki, znalazłam bezpieczną przystań. Teraz to moje życie. To nic, że je ukradłam. Apokalipsa rządzi się własnymi prawami.
            Spoczywaj w spokoju, Jessico.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz