sobota, 16 września 2017

Żołnierzyk

5.07

            Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, bawiliśmy się z tatusiem w „Polowanie”. Moi koledzy nazywali zabawę „berkiem”. Wybieraliśmy się do wielkiego lasu, w którym drzewa sięgały nieba, i staraliśmy się nawzajem złapać. Tatuś ze swoją protezą biegał wolniej ode mnie, mimo że wówczas miałem dopiero siedem lub osiem lat. Teraz jestem już prawie dorosły i mam ich jedenaście.
            Zawsze po Polowaniu wybieraliśmy się na łąkę, na której rosły kwiaty o delikatnych, czerwonych płatkach. Tatuś nazywał je makami, ale ja mówiłem na nie „krwiatki”, bo zostawiały na moich palcach szkarłatne ślady. Potem ścigaliśmy się do domu i tata przyrządzał naleśniki z dżemem truskawkowym, bo takie najbardziej lubiłem.
            Niestety tatuś zawsze przegrywał w naszych wyścigach i Polowaniu, bo proteza nie pozwalała mu na nadmierny wysiłek. Było mi z tego powodu smutno, ale w końcu zrozumiałem, że ta sztuczna noga to jedynie pamiątka po męstwie ojca. I polubiłem ją. Pomagałem tacie ją myć, choć nigdy nie prosił mnie o pomoc.
            Teraz nie bawimy się w Polowanie, bo tata wciąż jest zmartwiony i smutny.

            Droga do cioci prowadzi przez wyboiste, rzadko używane ścieżki. Tata nie cierpi nimi jeździć, ale wakacje nad jeziorem to coroczna tradycja, którą dzielnie utrzymujemy. Mimo że ciocia staje się coraz bardziej nie do zniesienia. W zeszłym roku zamknęła mnie w pokoju na klucz na całą godzinę, tylko dlatego, że nie chciałem zjeść kolacji.
            Tatuś zwykle zostaje tylko na jedną noc, a ja spędzam tam cały tydzień. Tym razem jednak ma zamiar przedłużyć swój wyjazd o kilka dni.
            Samochód podskakuje, a my wraz z nim. Patrzę na piękne, gęste lasy, czasem natrafiam wzrokiem na zalesiony staw. Nie rozmawiam z tatą. Od roku mniej ze sobą rozmawiamy.
            Dom cioci to duża rezydencja postawiona tuż obok rozlewiska. Widzę już jej bramę na końcu drogi. Każdy dzieciak by się pogubił w tym miejscu, ale nie ja. Już po pierwszych wakacjach znałem każdy zakątek i wszystkie skrytki na pamięć. Ciocia Zuzia raz przyłapała mnie, kiedy wyjadałem ciasteczka ze schowka w piwniczce.
            Dom jest szaro-beżowy, a w środku nie ma takiej rzeczy, która nie utrzymywałaby się w odcieniu kremu lub bieli. Pewnie dorosłym podobają się takie miejsca, ale dla mnie ten budynek byłby strasznie nudny, gdyby nie te wszystkie zakamarki. Jest ich całe mnóstwo, a w prawie każdej zachomikowane przez ciotkę ciasteczka.
            Tata dojeżdża do bramy. Po chwili na ganku pojawia się pani Morela i otwiera mu gigantyczne wrota. Pani Morela to pokojówka, bardzo miła kobieta o siwych włosach i ciemnych, przyjaznych oczach. Naprawdę ma na imię Milena, ale nazwałem ją tak, bo jej twarz przypomina wysuszoną morelę. Żółta, pomarszczona i okrągła. Jeszcze do zeszłego lata uwielbiałem się z nią bawić w ogródku, ale teraz jest on cały porośnięty kwiatami i chwastami, przez co nie da się tam biegać. Zauważam to od razu i nastrój jeszcze bardziej mi opada.
            Podjazd jest wąski, ale pani Morela krzyczy, ze garaż został zagracony i nie ma tam miejsca na samochód. Tata zgrabnie parkuje i wysiadamy.
            Na ganek wychodzi ciocia Zuzia. Wygląda, jakby przed chwilą płakała. Włosy opadają jej na lekko pomarszczoną, umęczoną twarz, a plecy garbią jakby pod wielkim ciężarem. Tata podchodzi do niej, a ja za nim.
            – Zuza! Dzień dobry! – mówi ucieszony i obejmuje ciocię, które nagle sztywnieje i prostuje się. Tata odsuwa się od niej i śmieje się. – Jak u ciebie?
            – Dzwoniłeś z tym pytaniem dzisiaj rano – upomina go ciocia. Denerwuje mnie to. Przecież tata próbuje być miły. – Nic się nie zmieniło.
            – Upiekłaś ciasteczka?
            – Nie piekłam ich od roku. Dobrze o tym wiesz.
            – Tak, ale Kuba bardzo je lubi...
            – Nie, nie upiekłam ciastek, Karol – ucina ciocia.
            Jest mi przykro, ale nie ze względu na ciasteczka.
            Taszczę walizki po małym korytarzu udekorowanym wielkimi obramowanymi zdjęciami rodzinnymi. Na jednym widzę ciocię z mamą, bujające się na ławce w puchatych niebieskich sukniach, na innych tatusia, mnie, wujka i ciocię, ale większość fotografii przedstawia trzymających się za ręce wuja i ciotkę.
            Tata pierwszy wchodzi do naszego pokoju. To baaardzo duże pomieszczenie, z dwoma łóżkami ustawionymi obok siebie, komódką, mahoniową szafą, pudłami na zabawki. Jednak przede wszystkim jest tu gigantyczne okno, pod którym na stoliku salutuje lub mierzy z broni kolekcja ręcznie malowanych żołnierzyków. Do teraz to moja ulubiona część wakacji u cioci. Tatuś zawsze powiadał, że kiedyś też kupi mi taką kolekcję, ale na razie mu się nie udało.
            Pani Morela pomaga nam się rozpakować i nerwowymi ruchami przygładza starannie pościelone prześcieradło i kołdrę, którą zresztą też uwielbiam. Jest puchata i mięciutka, a kiedy pod nią zasypiam, mam wrażenie, że unoszę się w obłokach.
            – Przygotowałam obiad – do sypialni bezszelestnie wkrada się ciocia. W brzuchu mi burczy, więc zbiegam po schodach jak szalony. Tatuś schodzi za mną powoli, i gdy stoję już u progu ostatniego stopnia, spoglądam za siebie. Tata jest zmęczony i powoli kuśtyka, ale patrzy na mnie z uśmiechem.
            – Po obiedzie pójdziemy nad jezioro – obiecuje mi, a ja podskakuję z radości. Dopóki tatuś ze mną jest, będę szczęśliwy. Dopiero kiedy wyjedzie, mogę zacząć narzekać.
            Wchodzimy do kuchni z uśmiechami. Ciocia patrzy na nas obojętnie i wciska do rąk talerze dużego kawału kalafiora, mięsa i ziemniaków tuczących się w kałuży tłuszczu. Proponuje, byśmy zjedli na tarasie.
            Stąd rozciąga się widok na jezioro i zaniedbany ogród. Pałaszuję jedzenie praktycznie jednym haustem i siedzę zadowolony, z pełnym żołądkiem. Obserwuję rój pszczół kręcących się wokół krzaku nieprzyciętych róży.
            – Ciociu, dlaczego nie poprosisz pani Moreli, żeby coś zrobiła z tym ogrodem? – pytam.
            Tata przybiera zmartwioną minę, a ciocia zaciska wargi w wąską kreskę. Oczy jej się zwężają, mimo że już normalnie są małe jak guziki.
            – Taki mi się podoba – odpowiada. Myślę jednak, że dwór tak wygląda, bo wujek zawsze zajmował się ogrodem. Nikt inny.
            Na chwilę zapada milczenie, a ja dalej wpatruję się w bzyczące pszczółki, które też pewnie mają teraz pełne brzuszki. Tyle że od nektaru, nie kalafiora, mięsa i ziemniaków. Latają ociężale niczym spadające bombowce.
            Ciocia wstaje, wytłumaczywszy, że przyniesie kompot. Tatusiowi zostało jeszcze parę ziemniaków, więc zajada je prędko.
            – Łakomczuch – rzuca do mnie z uśmiechem, grzebiąc w jedzeniu.
            Śmieję się. Wygłupiamy się jeszcze chwilę, póki ciocia nie wraca z trzema szklankami wiśniowego kompotu. Nigdy nie lubiłem tego napoju, ale tak mi się chce pić, że mój kubek robi się pusty po kilku sekundach. Tata i ciocia natomiast, jak to dorośli, delektują się piciem i z melancholią spoglądają na jezioro.
            Podążam za ich wzrokiem. To na tej plaży bawię się co roku, uczę się pływać i coraz lepiej mi idzie. Wujek mnie uczył. Mówił, że w życiu trzeba umieć jak najwięcej rzeczy, by zawsze być z siebie dumnym. Ja mam inne zdanie. By zawsze być z siebie dumnym, trzeba poświęcać się dla dobra innych. Tak jak mój tatuś poświęcił nogę.
            Tata prosi mnie, bym poszedł do pokoju i założył kąpielówki. Salutuję żartobliwie, biegiem rzucam się do środka i po chwili siedzę w pokoju na łóżku. Gdy już jestem ubrany, do pokoju wchodzi tata. Wychodzę i postanawiam przejść się po domu.
            Piętro jest mniejsze od parteru. Jest tu tylko nasz pokój, schowek na miotły i mopy, mała sypialnia pani Moreli, duża łazienka z porcelanową wanną i największe pomieszczenie – gabinet cioci. Tam śpi, pracuje – ciocia pisze książki znane na całą Polskę – i czasem przesiaduje całymi dniami, jak twierdzi, czytając.
            Pukam do drzwi pokoju pani Moreli. Nie czekając na odpowiedź, wchodzę. Zastaję zapłakaną kobietę smarkającą w chusteczkę. Pani Milena siedzi na łóżku, a obok niej leży walizka do połowy spakowana. Ubrania walają się po całym pokoju.
            – Och! – piszczy pani Morela na mój widok i natychmiast się prostuje i ociera ostatnie łzy. – Co tu robisz, Kuba?
            – Chciałem zapytać, czy nie chce się pani wybrać ze mną i tatusiem na plażę.
            – Bardzo bym chciała, ale widzisz, jestem zajęta...
            – Ciocia panią zwolniła? – pytam z lękiem.
            Kobieta znów smutnieje i dotyka swoich pomarszczonych policzków. Wzdycha.
            – O poranku wyjeżdżam. Przykro mi, Kubusiu, ale...
            Znów wzdycha i przywołuje mnie do siebie gestem. Siadam obok niej na łóżku, które zapada się pod moim ciężarem i głośno skrzypi.
            – Posłuchaj, sama się zwolniłam. Pani Zuzanna robi się nie do wytrzymania. Proszę, zawsze jej słuchaj i nie kłóć się z nią. Wyobraź sobie, że śpi w niej zaklęta bestia, którą może obudzić każdy głośniejszy krok lub nieostrożny ruch.
            Nie do końca rozumiem, ale kiwam głową.
            – Bez pani te wakacje będą bez sensu...
            Pani Morela znów płacze, ale na jej twarzy gości uśmiech.
            – Uważaj na siebie, Kuba.
            Zostawiam panią Milenę samą i wracam do pokoju. Tata stoi w drzwiach, gotowy do wyprawy na plażę.
            Wybieramy się nad jezioro sami, we dwójkę. Cieszę się, że ciocia nie zechciała z nami wyruszyć. Zrobiła się jeszcze bardziej oschła i zimna niż zwykle. Nie dziwię jej się, ale postanawiam podążać za radą pani Moreli i jej unikać.
            Wychodzimy przez taras. Idziemy do tylnej furtki. Rozglądam się po zapuszczonym, zaniedbanym ogrodzie. Było tutaj tak pięknie. Myślę o pani Milenie i robi mi się bardzo przykro. Nie wiem, jak przetrwam te pięć dni sam na sam z ciocią.
            Tata rozkłada ręcznik na piaszczystej plaży, a ja natychmiast rzucam się z dzikim wrzaskiem do wody. Chlapię na wszystkie strony, krzyczę do tatusia, śmieję się i zaczajam na ławice szarych ryb. Dopływam do najbliższej pałki wodnej, muskam ją palcami. Nurkuję i widzę muł porośnięty wodorostami, o które co chwila zahaczam stopami.
            Jestem taki szczęśliwy. Mam nadzieję, że codziennie będę tutaj przychodzić. Byle jak najdalej od cioci.
            Tata mnie nawołuje. Wychodzę na brzeg, trzęsący się i siny z zimna. Tatuś opatula mnie ręcznikiem, a gdy wysycham prawie całkowicie, wracamy do rezydencji.
            Oczywiście ścigamy się do drzwi. I oczywiście ja wygrywam.
            Gdy jesteśmy już w pokoju, tata zaczyna czytać książkę. Ja bawię się żołnierzykami. Najbardziej lubię żołnierza w nieco przekrzywionym hełmie i o brakującej nodze. Nigdy nie stoi stabilnie, ale przypomina mi tatusia i w moich zabawach zawsze jest największym bohaterem.
            Szybko mi się nudzi samotna zabawa i zaciągam do niej niechętnego tatę. Na szczęście szybko wraca mu humor i bawimy się razem jeszcze długi czas.
            Gdy zegar cioci wybija smutną melodię na osiem nut, wstajemy i ruszamy na dół. Osiemnasta.
            – Tato, wiesz, że pani Morela się zwolniła? – pytam, gdy schodzimy po schodach.
            – Słyszałem – tatuś kiwa głową z powagą.
            – Naprawdę muszę zostać tu na cały tydzień?
            – Synku – tata zatrzymuje się na chwilę, wpatruje się we mnie ciepłymi, brązowymi oczami. To spojrzenie zawsze dodawało mi otuchy. Jakby ktoś zapalił latarkę w bezkresnej mgle. – Z ciocią jest nieco gorzej, niż myślałem. Ale już umówiłem się z Frankiem, by odebrał cię za tydzień w piątek – pan Franek to najlepszy przyjaciel taty. Czasami wyjeżdżają razem nad morze lub w góry. Co roku odbierał mnie z rezydencji cioci i wracaliśmy do domu, w którym czekał na mnie tata. Ze względu na protezę i papierkową robotę, której ma mnóstwo nawet w wakacje, nie jest w stanie mnie odwieźć. Ledwo udało mu się załatwić urlop na te trzy dni. – Poza tym, w domu na pewno byś się nudził. Tutaj masz do dyspozycji całe szeregi lasów, pól i jezioro. Jestem pewien, że będziesz się tu dobrze bawił.
            Tata czochra mnie po włosach i uśmiecha się. Postanawiam mu zaufać, choć mam wątpliwości co do ostatniego zdania.
            W rezydencji cioci panuje wiele zasad. Jedną z nich są regularne posiłki. Ósma – śniadanie. Dwunasta – kawa. Czternasta – obiad. Osiemnasta – podwieczorek. Dwudziesta – kolacja. Zegar jest ustawiony przez wujka tak, by wybijał melodię o właśnie tych porach. Nigdy się nie zepsuł. Stoi na szafce w korytarzu na piętrze, jest udekorowany złotymi paskami.
            Choć nie ma moich ulubionych ciastek cioci, zajadam ze smakiem przywieziony przez tatusia sernik. Kupił go w cukierni w naszym mieście. Gdy kończę, na talerzu zostawiam tylko wydłubane widelczykiem rodzynki.
            Ciocia milczała i nic nie zjadła, nawet nie wypiła. Wygląda na bledszą niż zwykle. Gdy zaczynam z tatą wojnę na sztućce, krzyczy na nas.
            – Co wy wyprawiacie?! To srebrna zastawa po Julianie! – gdy na nią spoglądam, spodziewam się, że zobaczę na jej twarzy uśmiech i jestem zadowolony, że udało nam się ją rozśmieszyć. Sądzę, że żartuje, przecież nie możemy zniszczyć widelców przez jakąś głupią zabawę. Jednak gdy patrzę na ciocię, widzę gniew i szał. – Do cholery! Zostawcie to! – siłą wyrywa mi i tacie sztućce, ciska nimi o blat i wrzeszczy dalej. – Ty! – zwraca się do mojego taty. – Nigdy nie miałeś szacunku do niego! Popełniłam błąd, zapraszając was tutaj!
            Teraz rozumiem, o czym mówiła pani Morela. Zbudziliśmy potwora.
            – Zuziu, spokojnie... – zaczyna mój tata.
            Gdy szok minął, zaczyna narastać we mnie gniew. Ciocia wygaduje bzdury i oskarża tatusia o kompletne idiotyzmy.
            – Spokojnie?! Spokojnie?! – powtarza ciotka jak w mantrze, z wykrzywioną w wściekłości twarzą.
            – Ciociu! – nie wytrzymuję. – To tylko zabawa!
            – Zabawa? – spojrzenie rozwścieczonej ciotki kieruje się na mnie. – Zabawa?
            Podchodzi do mnie i zrywa z krzesła, szarpiąc za ucho.
            – Szczeniaku! Ty też nigdy nie kochałeś wujka! Tylko ja go kochałam! Myślisz, że to zabawa, hę? A to też jest zabawa? – Nie było dane mi dowiedzieć się, co też jest zabawą, gdyż tata odciąga ciocię ode mnie jednym silnym ruchem.
            – Co w ciebie wstąpiło, Zuza? – krzyczy i patrzy na mnie ze zmartwioną miną. – Kuba, idź do pokoju.
            – Tak, tak, poślij go do pokoju, zanim szalona ciocia rozwali twojemu synkowi łeb! Wy wszyscy myślicie, że ja jestem jakaś nienormalna, co?! Ale to w was diabeł wstąpił...
            Głos niknie, gdy, jak mi się wydaje, z prękością światła biegnę do pokoju i zatrzaskuję się  w nim. W uchu pulsuje tępy ból, słyszę swój urywany oddech. Nie chcę tu spędzać wakacji. To mało powiedziane. Boję się cioci.
            Rzucam się na łóżko i chowam twarz w poduszce. Natychmiast jednak się od niej odsuwam i wpatruję ze zdziwieniem. Wydała z siebie dziwny trzask, jakbym złamał coś pod nią.
            Unoszę poduchę i znajduję pod spodem rozkruszone ciasteczko. Ciocia nie pozbyła się swojej manii chomikowania ciastek. Na pewno zostawiła je też w innych miejscach.
            Drzwi pokoju uchylają się. Odwracam głowę, spodziewając się zobaczyć tatę, ale w progu stoi pani Morela w szlafroku.
            – Mogę wejść? – pyta drżącym głosem.
            Kiwam głową zamaszyście i siadam na łóżku. Pani Milena robi to samo i obejmuje moją dłoń swoimi pomarszczonymi rękami.
            – Kubusiu – zaczyna. Widzę, że jest wystraszona. Sam się boję. – Obudziliście bestię. Musicie być ostrożniejsi. – przełyka głośno ślinę. – Może brzmię jak nawiedzona, ale to... ważna kwestia. Potwór pójdzie z powrotem spać, ale uważajcie, by nie zbudzić go raz jeszcze. Podczas kolacji...
            – Nie będzie jej na kolacji – za ramieniem pani Moreli dostrzegam tatę, wzburzonego i z zaciśniętymi pięściami. – Zuza wyszła, zatrzasnęła za sobą drzwi i poszła gdzieś, nie wiadomo gdzie. Powiedziała tylko, że kolacji nie będzie.
            Pani Morela wstaje powoli i mierzy tatusia wzrokiem.
            – Karol – mówi i uśmiecha się na przywitanie. Tata odwzajemnia uśmiech, choć niezbyt wesoły.
            – Może lepiej, że wyszła. Chodź, Kuba, sami zrobimy sobie kolację.

~ ~ ~

6.07

            Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, uwielbiałem ciastka cioci. Szukałem ich po całej rezydencji, zwykle znajdowałem całe góry ciasteczek w schowkach i pod poduszkami. Część zjadałem na miejscu, inne zostawiałem na później, a te wyglądające najapetyczniej chowałem do walizki i wracały ze mną do domu. Ciacha cioci są okrągłe, kruche i czekoladowe, ale nadzienie mają zawsze inne. Truskawkowe, waniliowe, orzechowe... moim ulubionym był śmietankowy, niebiańsko mięciutki krem, który niestety zdarzał się raz na dziesięć ciastek.
            Rzadko dzieliłem się z tatą, bo wiedziałem, że nie przepada za słodyczami. Czasami jednak je ze mną podgryzał. Wybierał wtedy te z orzechowym nadzieniem.
            Teraz tata w ogóle nie jada słodkiego. Często widzę go zatroskanego i smutnego.

            Tej nocy nic mi się nie śniło. Choć koszmar nawiedzonej cioci powraca wraz z początkiem dnia.
            Budzi nas głośne zawodzenie, jakby ktoś dusił psa.
            – Zuza! – krzyczy tata i wyskakuje z pościeli z prędkością światła. Wybiega z pokoju, a potem słyszę jedynie tupot. Po chwili skowyt cioci ustaje, zastąpiony cichym szlochem.
            Niestety cisza nie trwa długo, bo moich uszu dobiega straszny wrzask.
            – Wy wszyscy... nic o nim nie wiedzieliście!!!
            Trzask. Tupot.
            Tata pojawia się w drzwiach. Ma zatroskaną minę, przeczesuje włosy nerwowymi ruchami.
            – Nie wychodź na razie z pokoju, dobrze, Kuba?
            Kiwam głową. Jestem zbyt zdenerwowany, by odpowiedzieć.
            Tatuś zamyka drzwi i wraca do cioci. Przez następne długie, przeciągające się w nieskończoność chwile, trwa niezmącona niczym cisza. Później słyszę stłumiony głos pani Moreli:
            – Karol, przejdzie jej. Zostaw ją.
            Drzwi z hukiem znów się otwierają, ciocia dalej się wydziera.
            – Wy! Zmawiacie się przeciwko mnie, co?! Milena! Nie powinno cię tu być od dziesięciu minut! Znikaj stąd, precz z moich oczu!
            Słyszę walizkę uderzającą o podłogę i wyobrażam sobie zapłakaną panią Morelę zbiegającą po schodach.
            – Idę robić śniadanie – mówi nagle spokojnym głosem ciocia.
            Mój tata nic nie odpowiada. Gdy stukot kozaków ciotki niknie na dole, ojciec otwiera drzwi mojego pokoju. Zdenerwowanie rozpoznaję tylko po lekko zmarszczonej lewej brwi. Poza tym na twarzy tatusia maluje się spokój.
            – Ubierz się – mówi, po czym bierze swoje ubrania i wychodzi do łazienki.

            Śniadanie mija wolno. Siedzimy przy stole w zupełnej ciszy. Słychać jedynie głęboki, drżący oddech cioci.
            Po posiłku zaszywam się w sypialni i całymi godzinami bawię się żołnierzykami.
            Wiem, jak ciężko jest cioci. Ma już swoje lata. Pamiętam, że kiedyś powiedziała, iż nie wyobraża sobie życia bez wujka; wpatrywała się we mnie z bardzo poważnym wyrazem twarzy i ściskała wujka za rękę. Pomyślałem wtedy: „fuj!”, bo byłem jeszcze małym chłopcem i miłość mnie brzydziła. Oczywiście inna niż ta do taty. Jednak teraz, gdy o tym myślę, jestem raczej... smutny. Wujek zginął rok temu w wypadku samochodowym dwa tygodnie po moim wyjeździe. To nie była jego wina. Umarł razem z pijanym winowajcą. Tyle wiem. To był drugi pogrzeb, na którym byłem. Od tego czasu cała rodzina bardzo się zmieniła. A szczególnie najbliższe mi osoby: ciocia i tata. Cóż, ciotka stworzyła kompletnie nową osobowość. Już od dawna miała problemy psychiczne, ale nikt nie chciał zdradzić mi nic więcej. Pamiętam tylko, że z każdymi wakacjami była coraz bardziej nerwowa i nie kłóciła się jedynie z wujkiem. Byłem na nią zły i nie rozumiałem jej zachowania. Teraz jednak czuję współczucie i strach. Chyba dojrzałem od ostatnich wakacji. Tata zawsze powtarzał, że empatię trzeba rozwijać z każdym dniem, nie oceniać nikogo pochopnie i traktować wszystkich ludzi równo. Kocham tatusia. Jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie.
            Pierwszym pogrzebem w moim życiu był pogrzeb mamy. Miałem wtedy zaledwie rok. Oczywiście dorośli chronią mnie przed drastycznymi szczegółami, wiem jedynie, że zachorowała na raka płuc. Nie pamiętam jej. Znam ją tylko z opowieści taty. Mamusia miała niebieskie oczy, tak jak ja, brązowe włosy, i „najpiękniejszy uśmiech na świecie”. I osobowość anioła. Pracowała jako pielęgniarka. Podobno potrafiła zdziałać większe cuda od lekarzy. Była tak dobra dla pacjentów. Uczestniczyła także w wolontariatach. Tatuś mówi, że wszyscy ludzie tacy jak ona trafią po śmierci do miejsca lepszego niż niebo.
            Często myślę o wujku i mamie. Wyobrażam sobie, jak mamusia całuje mnie w czoło na dobranoc, śpiewa mi kołysanki, a tatuś trzyma ją za rękę; tak, jak ciocia trzymała wuja. Ciocia była siostrą mamy, ale ciotka nigdy nie wspomina o mamusi. A od kiedy wujek zginął, w ogóle o nikim innym nie wspomina.
            Tatuś powiedział mi na pogrzebie wuja, że przeżyłem już więcej niż moi kumple ze szkoły. Nie do końca wiem, co miał na myśli. Nie czuję się od nich mądrzejszy ani bardziej doświadczony, a jedynie smutniejszy. Nie potrafię znaleźć siły w mojej nieżyjącej rodzinie, mimo że tata czasem klepie mnie po ramieniu i powiada: „zróbmy to dla mamy”. Nie rozumiem. Przecież ona nie żyje.
            Sobota jest zwykle dla mnie najcudowniejszym dniem tygodnia, ale tym razem wszyscy jesteśmy ponurzy. Tata nie odzywa się do cioci, ani ona do niego. Wychodzę z pokoju jedynie na obiad, podwieczorek i kolację. Zerkam czasem na ciotkę, która wciąż jest podminowana. Kiedy bestia całkowicie zaśnie? Jak ją zabić?
            Wieczorem próbujemy zasnąć, ale czujemy się, jakby wisiała nad nami jakaś groźba.
            – Kuba, zastanawiam się, czy rzeczywiście cię tu zostawić na ten tydzień. Rozumiem, że nie jesteś chętny? – pyta tata.
            – Ani trochę – burczę, zwijając się w kłębek na łóżku.
            – Pomyślę o twoim przedwczesnym wyjeździe. Jeśli cioci się nie poprawi... – głos taty więźnie mu w gardle, słyszę, jak przełyka ślinę. – Nie wiem, synku. Zobaczymy.

~ ~ ~

07.07

            Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, bardzo mocno wierzyłem w Boga. Tata wierzył. Zabierał mnie do kościoła. Pamiętam, jak wyglądał podczas modlitwy. Skupiony i z zaciśniętymi zębami. Zapytałem go kiedyś, o co się tak gorliwie modli. Odpowiedział mi: „o najlepsze miejsce dla mamy”. Od tamtego czasu ja również modliłem się codziennie o dobro dla mamy.
            Tatuś wierzy w życie po śmierci. Mimo tego, co przeżył. Przeżył wojnę. Widział przeciwieństwo człowieczeństwa. Widział krew. Widział za dużo. Przynajmniej tak powiadał dziadek. Ja niewiele rozumiem ze słowa „wojna”, ale podejrzewam, że zabrała tacie więcej niż tylko nogę.
            Jeśli człowiek, który zobaczył najgorsze rzeczy wierzy w niebo i w Boga, to ja też w to wierzę. Choć po tym, jak zobaczyłem, co z ciocią zrobiła śmierć wujka – która nie musiała nadejść – nie jestem pewien niczego.
            Może rzeczywiście widziałem już więcej od kolegów z klasy. Może rzeczywiście jestem inny.
            Wolałbym nie być.

            Tata wciąż wierzy. Oby wierzył też w minucie śmierci.
           
            Rano wstajemy z ociąganiem. Kolejny dzień w rezydencji cioci. Tata ma nieco lepszy humor  i widząc moje mozolne, niechętne ruchy mówi wesołym tonem:
            – Na pewno cioci się polepszyło. Jestem tego pewien. Wczoraj prawie cały dzień nic nie mówiła, pewnie myślała nad swoim zachowaniem. Zaraz zejdziemy na dół i zastaniemy ją smażącą naleśniki...
            Niestety, gdy wchodzimy do kuchni, widzimy ciocię skuloną na krześle. Trzyma się za głowę i krzyczy:
            – Nie! Nigdy tego jej nie wybaczę! Dlaczego mi go odebrałaś? Nie! Nigdy! Dlaczego...
            Kieruje spojrzenie obłąkanych oczu na nas.
            – Co wy tu robicie? – syczy.
            – Zuza...
            – Nie mów tak do mnie! – wrzeszczy ciocia, wstaje i ciska krzesłem o podłogę. Jest rozgniewana, ale przecież nie obudziliśmy potwora. – Tylko on... tylko on miał prawo do mnie mówić! Cokolwiek!
            Tata nie wie, co robić. Widzę, że jest całkowicie zdezorientowany i zbity z tropu. Jak zareagować? Jak uśpić potwora?
            – Zuziu... – tatuś podchodzi niepewnie do ciotki. Proteza skrzeczy pod jego ciężarem. – Proszę, spokojnie...
            Ciocia patrzy z przerażeniem na wyciągniętą dłoń taty i nagle wybiega z domu przez taras.
            Tata wzdycha.
            – Kuba. Ciocia potrzebuje fachowej pomocy. Oraz naszej pomocy – odwraca się i patrzy na mnie z czułością. – Pomóżmy cioci odzyskać osobowość. Nie uciekajmy. Zróbmy to dla mamy, dobrze?
            Nie wierzę, że cioci cokolwiek pomoże. Nie chcę tu spędzać wakacji. Strasznie się boję. Tak bardzo pragnę wrócić do domu.
            – Dobrze – mówię cicho, zupełnie zaprzeczając swoim myślom.
            Choć jestem bliski płaczu, muszę powstrzymać łzy. Nie będę płakał przy tacie.
            Tatuś spogląda na mnie. Mam wrażenie, że widzi przerażenie w moich oczach. Kuca i przytula mnie. Ostatnio rzadziej to robił. Tym bardziej, że ja mu nie pozwalałem. Przytulanie jest niemęskie. Jednak tym razem czuję wielką potrzebę, by być jak najbliżej taty. Ściskam go i zamykam oczy. Wyobrażam sobie, że mama podchodzi do nas i dołącza się do przytulania. Widzę jej niebieskie oczy, czuję jej zapach; jeszcze nigdy nie czułem z nią takiej bliskości jak dzisiaj. Nie wiem, dlaczego potrafię sobie ją wyobrazić tak wyraźnie. Akurat dzisiaj. Każdy szczegół na jej skórze, jej niebiański uśmiech, sukienkę w paski.
            Gdy tata odsuwa się ode mnie, obraz mamy znika. Z jeszcze większym trudem powstrzymuję łzy.
            – Weź jedzenie na górę. Kiedy wrócę, zjemy razem w pokoju. Idę przywołać ciocię do porządku.
            Mam złe przeczucia, ale pozwalam tacie wyjść przez drzwi na taras i popędzić za śladami ciotki. Wyjmuję z lodówki całą górę jedzenia, pakuję ją w miski i idę na górę.

            Siedzę sam na łóżku już dobrą godzinę. Nie martwię się. Nie mogę się martwić.

            Tatuś w końcu pojawia się w progu. Siada na moim łóżku i mówi zmartwionym głosem:
            – Znalazłem ciocię w lesie daleko od domu. Chyba... – myśli nad czymś intensywnie, ale niczego nie mówi na głos. W końcu kontynuuje dziwnym głosem. – Nie sądzę, byśmy... – znów się zacina. Nic nie rozumiem.
            Patrzę, jak mi się zdaje, zachęcającym wzrokiem na tatę. On jednak kręci głową i zagryza dolną wargę.
            Jest ciągle wyprostowany. Jak żołnierz.
            – Kuba. Chcę, byś na razie trzymał się od cioci z daleka, dobrze?
            – Dobrze.
            Chciałbym, by to wszystko nigdy się nie zdarzyło. Czuję w sobie wiercący czarną dziurę niepokój, żołądek mam ciągle ściśnięty. Nienawidzę tych wakacji. Chcę, by się już skończyły.

            Nie zawsze byłem tak wyrozumiały w stosunku do cioci. Gdy w zeszłe lato zamknęła mnie w pokoju na godzinę, byłem wściekły. Wujek był akurat na polowaniu – tym prawdziwym – i o niczym nie wiedział. Pamiętam panią Morelę, która była równie zła na ciotkę.
            Jestem prawie w stu procentach pewny, że gdyby nie nieobecność wuja, nie zrobiłaby tego. Przy tym mężczyźnie zmieniała się całkowicie. Jakby jej wszystkie problemy psychiczne znikały. Była uśmiechnięta, rozpromieniona i wesoła. Choć za mną nigdy nie przepadała i trzymała dystans. Nigdy nie rozumiałem, czemu, i było mi bardzo przykro. W końcu sam znielubiłem ciocię, która z każdym latem stawała się coraz gorsza.
            Tata od kiedy pamiętam umiał dogadać się z każdym człowiekiem. Gdy dziadek kiedyś go spytał o tę świetną umiejętność charyzmy, tatuś odpowiedział ze śmiechem, że wystarczy nie rozmawiać o polityce i religii, a wszystko będzie w porządku.
            Tak samo było z ciocią. Byli przyjaciółmi do śmierci wujka. Po niej ciocia obwiniała dosłownie wszystkich, oddaliła się od naszej niewielkiej rodziny i prawie w ogóle nie wychodziła z rezydencji. A teraz jeszcze pani Morela od niej uciekła. Nie wyobrażam sobie dalszego życia ciotki. Zupełnie samotna w tej wielkiej willi... będzie jej trudno. Pewnie zwariuje jeszcze bardziej.
            Całe szczęście, że tata pewnego dnia wziął mnie na stronę i wytłumaczył, że ciocia jest trochę inna od innych ludzi. Używał słów: „problemy psychiczne”, „złość”, „słabe nerwy”, a nawet wspomniał o śmierci matki. Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że ciotka straciła dwie najważniejsze osoby w swoim życiu. Współczułem jej. I zrozumiałem.
            Od dzieciństwa zewsząd dotykała mnie śmierć, odbierała mi rodzinę kawałek po kawałku, a ja przestałem być beztroskim dzieciakiem bawiącym się w Polowanie, którym byłem niegdyś. Z każdym kolejnym latem rozumiałem świat coraz lepiej.
            Tata stracił nogę na wojnie. Mama zmarła, nim zdążyłem ją poznać. Wujek zginął, zostawiając ciocię bliską obłędu.
            Często zastanawiam się, co by było, gdyby zatrzymać ten ciąg. Gdyby tata nie poszedł na wojnę, a mama nigdy nie zachorowała. Możliwe jednak, że wtedy nigdy nie pojawiłbym się na świecie. Albo że rodzice nigdy by się nie poznali.
            Chyba wciąż niczego nie rozumiem.

            Nie zjedliśmy śniadania. Ciocia wróciła dopiero na obiad, ale tata musiał go przygotować, gdyż ciotka nie kontaktowała. Przez cały czas siedzi nieruchomo na krześle i patrzy w jakiś punkt, na coś, czego my nigdy nie zobaczymy.
            Po posiłku idziemy z tatą nad jezioro. Tatuś nie chce zostawiać cioci samej, ale ta odzywa się dziwnym głosem:
            – Nie, idźcie beze mnie.
            Bawiliśmy się w „kolory”. Zamierzaliśmy zostać na plaży dłużej, ale z jednej chwili słoneczne niebo zmieniło się w korek szarych chmur. Zaczyna padać deszcz, dość mocny, i wróciliśmy do rezydencji zupełnie przemoknięci. Mamy nadzieję na podwieczorek, ale cioci ani widu ani słychu. Tata idzie jej poszukać.
            Znalazłem w lodówce resztkę sernika i stare słodycze upchane za kartonem mleka. Przygotowuję dwie miski słodkiego i zanoszę na górę, a potem wracam się jeszcze po sok i wodę. Mam w pokoju spory zapas jedzenia, ale sam nie zamierzam go tknąć. Czekam na tatę.
            Czekam. Czekam. Czekam.

            Być może byłem zbyt wystraszony, a może zbyt zaskoczony. A może zrozumiałem, że i tak bym nie pomógł.
            Być może chciałem coś zrobić, ale nie potrafiłem.
            Być może uratowałbym go.
            Być może mógłbym choć raz zachować się jak tata. Jak żołnierz.

            Czekam.

            Nie wiem, dlaczego padło akurat na nas.
            Nie wiem, dlaczego padło akurat na tatę.
            Nie wiem, dlaczego padło akurat na mnie.

            Czekam.

            To, jak bardzo żałuję, że się nie ruszyłem, jest nie do opisania.
            To, jak bardzo chcę go jeszcze raz przytulić, jest nie do opisania.
           
            Czekam.

            Dotychczas byłem tylko nieświadomym dzieciakiem. „Szczeniakiem”.

            W otwartych drzwiach widzę korytarz. Drzwi gabinetu ciotki naprzeciwko otwierają się gwałtownie i wychodzi z nich zrezygnowany tata.
            – Nie mogłem znaleźć cioci... – zaczyna, ale urywa. Wpatruje się w coś na schodach. Po chwili i ja to słyszę. Bam, bam, bam. Ktoś wolno wchodzi na górę.
            Na korytarzu pojawia się ciotka. Ma szeroko otwarte oczy, jest rozdygotana i spocona. Trzęsie się.
            – Zuza! – tatuś biegnie do niej. W chwili, gdy znajduje się tuż obok cioci, ta kopie go w protezę.
            Z ust wyrywa mi się krzyk.
            W następnych chwilach jestem już sparaliżowany od stóp do głowy. Nie jestem w stanie nawet poruszyć palcem. Umiem tylko patrzeć i słuchać.
            Ciocia odwraca się do mnie. Widzę obłęd wypisany na jej twarzy, oczach i ruchach. Staram się. Chcę wstać i uciec, ale nie potrafię.
            Kobieta, która jest mi już obca, wolnym krokiem zmierza ku mnie.
            – To jej wina – szepcze sennym głosem do siebie, sięga do kieszeni. Ku mojemu przerażeniu wyjmuje z niej nóż kuchenny, ostry jak brzytwa. – Jej wina. Nie twoja. Ona go zabiła. I przyszła zabić winnych.
            To jasne, że bredzi.
            Za jej plecami dostrzegam tatę zwijającego się bólu. Po chwili jednak zasłania mi go postać obłąkanej kobiety z ognikami w oczach.
            Jest już w pokoju. Nóż w jej dłoniach się trzęsie. Odbija światło zachodzącego słońca.
            – Jej wina... ich wina... nie moja wina...
            Kobieta unosi drżące ręce. Stoi nade mną. Zabije mnie, dociera do mnie w tym samym momencie, w którym tata krzyczy:
            – Zuza!
            Kobieta odwraca się powoli i nóż opada.
            – Ty chora suko! – krzyczy tatuś. Leży na podłodze, nie może się ruszyć. – Ty go zabiłaś?!
            – Nie ja. Ona.
            – Ona, czyli kto, do cholery?! Zostaw mojego syna!
            Kobieta mechanicznym krokiem zbliża się do tatusia, który usiłuje wstać. Coraz lepiej mu idzie. Widzę, że unieruchomione kolano uniemożliwia mu skomplikowane ruchy, ale stoi już na nogach.
            Kobieta omija tatę i wchodzi do gabinetu. Tata obserwuje drzwi przez całe dziesięć sekund.
            Po tym czasie kieruje spojrzenie na mnie.
            – Kuba. Musimy stąd uciekać. Szybko.
            Tata wolnym krokiem podchodzi do schodów.
            – Dalej, Kuba. Uciekamy.
            Czuję, że sparaliżowanie zaraz minie. Jest na granicy. Jeszcze chwila i będę mógł uciec. Razem z tatą. Wyjedziemy stąd i wrócimy do domu. Wszystko będzie w porządku. Już nigdy więcej nie zobaczę cioci. Uciekniemy, a śmierć już nigdy nie dotknie naszej rodziny.
            To, co dzieje się w następnej minucie, jest dla mnie czymś więcej niż koszmarem.
            Kobieta otwiera drzwi. Trzyma wiatrówkę. Tę, której używał wujek do prawdziwego polowania.
            Wrzeszczy i naciera na tatę, który zdezorientowany uskakuje na pierwszy stopień.
            – Nie!
            Znikają mi z oczu. Teraz tylko ich słyszę.
            – Kogo jeszcze zabiłaś, potworze? Kogo jeszcze?
            – Ja nikogo nie zabiłam. Ludzie sami się wykańczają, a ona ich zabija...
            – Przestań bredzić! Kogo „ona” jeszcze zabiła?
            Milczenie. Piętnaście sekund.
            – Moją siostrę – cichy, dziwny ton.
            Przez pięć sekund trwa cisza.
            – Ewelinę? – nieobecnym, drżącym głosem odzywa się tatuś.
            – Potwory... są... blisko...
            Było to ostatnie, co usłyszałem. Potem ciszę przerywały tylko nienaturalne wrzaski i trzaskanie, tupot i jęki nadużywanej protezy.
            A na końcu wystrzał.
            Cisza.
            A potem drugi.
           
            Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, mój tatuś żył.

~ ~ ~

            Dziesięć minut. Tyle mija i ciszę przerywa smutna melodia wygrywana przez zegar. Tyle mija, bym znów usłyszał jego głos.
            Dziesięć minut w paraliżującym strachu. Dziesięć minut w obłędzie. W martwej ciszy.
            Zegar przestaje grać.
            – Synu.
            Przemówił. I wtedy wiem, że też umarłem. Nie wiem, jak. Może przez szok.
            Cieszę się.
            – Tato.
            Odpowiadam. Spodziewam się zobaczyć złote schody prowadzące do chmur, ale zamiast tego wciąż widzę pokój beżowy pokój. Niestety ciągle żyję.
            – Tu jestem.
            Odwracam głowę, szukając taty.
            Na podłodze stoi żołnierzyk. Ręcznie malowany żołnierzyk z rzadkiej kolekcji, którą uzbierał wujek. Żołnierzyk bez nogi, w przekrzywionym hełmie.
            To, co wtedy czułem, było pomieszaniem szczęścia, zdziwienia i jeszcze jakiegoś uczucia, którego nikt poza mną nie zrozumie.
            Nie. Może ciocia by zrozumiała, widząc „ją”.
            – Kuba.
            Małe usta żołnierzyka się poruszają. Klęczy, by utrzymać stabilność. Zdejmuje hełm, a pod spodem widzę włosy takiego samego blond koloru, jakie mam ja i tata. Schodzę z łóżka i kucam.
            – Tatusiu, to ty?
            Wygląda identycznie jak ten żołnierzyk, którym bawiłem się jeszcze dzień czy dwa temu. Jedynie oczy zmieniły kolor na brązowy, czyli taki, jaki ma tata. Przez oczy mam na myśli malutkie kropki, które kiedyś malarz umieścił na białych wypukłościach – białkach.
            Żołnierzyk rozgląda się po pokoju. Jest równie zdziwiony jak ja.
            – Co się z tobą stało, tatusiu?
            Kręci małą główką.
            – Nie mam pojęcia.
            Znów trwa cisza, w trakcie której zaczyna mi głośno burczeć w brzuchu.
            Tata się śmieje.
            – Synku, może byś coś zjadł?
            Kiwam głową. Na komodzie stoi taca ze śniadaniem i dwie miski wypełnione słodyczami. Podchodzę do niej i biorę kanapkę z serem. Przeżuwam ją wolno, choć nie czuję smaku. Mam wrażenie, że jedyne zmysły, które wciąż działają, to słuch i wzrok. Popijam sokiem.
            – Też byś coś chciał? – pytam taty z pełnymi ustami.
            Żołnierzyk śmieje się.
            – Zgaduję, że mój organizm nie potrzebuje teraz składników odżywczych.
            Uśmiecham się. Po posiłku nadgryzam ciastka znalezione pod poduszką. Natrafiłem na orzechowe i truskawkowe nadzienie. To dość stare ciasteczka, są twarde i niezbyt smaczne.
            – Zapasów starczy ci na kilka dni! – mówi żołnierzyk.
            Kiwam głową.
            – Na pewno ciasteczka jeszcze są gdzieś na piętrze.
            – Pójdziemy ich szukać?
            – Pewnie!
            Wyciągam rękę i tata wchodzi na nią. Kładę go sobie na ramieniu.
            – Przy okazji znajdziemy coś, co może posłużyć ci za protezę – mówię.
            Na całym piętrze (prócz gabinetu) znajdujemy dwadzieścia ciastek. W łazience znajduję srebrne kolczyki, malutkie kwadraciki na cieniutkich szpilkach. Biorę jeden i wracam do pokoju, uprzednio wracając jeszcze do schowka na miotły po precyzyjny klej w tubce.
            – Będzie jak znalazł – mówi tata, gdy kładę go na komodzie.
            Męczyłem się dość długo, ale w końcu udało mi się przykleić kolczyk kwadratem do kikuta. Tacie nie będzie najwygodniej, ale wątpię, bym znalazł coś lepszego.
            – Dziękuję – mówi tatuś i przechadza się po komodzie. Trochę utyka. – Jest świetnie.
            – Pobawimy się? – pytam.
            – Niestety, piłka będzie na mnie za duża.
            – Możemy pobawić się żołnierzykami. Mam pomysł! Ja będę złą armią, która chce cię zabić, a ty musisz się bronić! Sam na sam, w pojedynkę!
            Tata śmieje się.
            – W porządku.
            Tatuś boksuje się z nieruchomymi figurkami, co wygląda dość śmiesznie. Żołnierz po żołnierzu, cała armia pada.
            – Hura! – krzyczę i klaszczę tacie, który dumnie wypina pierś. – Jesteś najlepszy! Zmiotłeś ich!
            Kolejna zabawa ma bardziej skomplikowaną fabułę. Tata musi dostać się do przywódcy złych żołnierzy, którzy blokują mu drogę, ustawieni w szyku nie do rozerwania. Tatuś zostaje złapany do niewoli, ale udaje mu się uciec dzięki zbuntowanemu dzieciakowi. Okazuje się, że większość armii nastawiła się przeciwko przywódcy. Tata z nowymi przyjaciółmi rusza do ataku i zabija żołnierza w hełmie w ciapy.
            Na koniec wszyscy biją żołnierzykowi brawa.
            Przerywa nam smutna melodia zegara. Wybiła dwudziesta.
            Nie jestem głodny, więc idę się umyć. Biorę bardzo długi prysznic, po którym od razu padam na łóżku. Żołnierzyka kładę obok siebie i przykrywam kołdrą.
            – Ciekawe, czy będę umiał zasnąć – mówi zmęczony tata.
            Chyba mu się udaje, ale ja nie zasypiam całą noc.
           
~ ~ ~

08.07, 09.07

            Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, tata czytał mi na dobranoc książki fantastyczno-naukowe. Większość z nich była nudna, ale tatuś za wszelką cenę chciał mnie zachęcić do samodzielnego czytania, dlatego dodawał od siebie zabawne opisy sytuacji i historie od razu stawały się o niebo lepsze. Dzięki niemu sam znalazłem swój ulubiony gatunek: przygodowe.
            Tata nie czyta mi już na dobranoc. Sam chodzę do biblioteki i wypożyczam polecone przez niego książki. Tatuś chyba myśli, że wolę czytać samemu.

            Następne dwa dni spędzam na czytaniu książek znalezionych w biblioteczce na korytarzu. Rozdzieliłem żywność na w miarę równe porcje, dzięki którym jestem w stanie przetrwać do tygodnia. Choć nie wytrzymuję już następnego dnia i zjadam kilka ciastek za dużo. Ciągle burczy mi w brzuchu, głód spędza mi sen z powiek i kolejna noc również jest bezsenna.
            Żołnierzyk nauczył mnie grać w warcaby. Gdy nie czytam, gram razem z nim lub bawię się. Wakacje jak wakacje.
            To tata podał mi pomysł z książkami. Podoba mi się to bardziej niż kiedykolwiek, wciągam się i nie widzę świata poza lekturą.
            Żołnierzyk opowiada mi wiele historii. Najwięcej o mamie.
            Dowiedziałem się, że mamusia lubiła pisać. Tak jak ciocia. Jako nastoletnie siostry ze sobą rywalizowały. Pewnego dnia w szkole zorganizowano konkurs na najlepsze opowiadanie. Wtedy wybuchła otwarta wojna. Mama podobno podarła cioci kartkę z jej historią dzień przed terminem. Ciotka poszła wtedy naskarżyć do rodziców. Mamusia musiała przeprosić. Szargały nią wyrzuty sumienia, tak wielkie, że sama zrezygnowała z udziału w konkursie. Jak widać, nie zawsze była taka święta. Żołnierzyk mówi, że najbardziej się zmieniamy właśnie w moim wieku. „Spójrz na siebie, Kuba”, dodaje. „Rok temu byłeś kimś zupełnie innym”.
            Rzeczywiście, kiedy spoglądam wstecz, mam wrażenie, że to, co działo się zaledwie jedno lato temu, było całą dekadę za mną. A ja? Czuję się, jakbym zrzucił z siebie skórę beztroskiego dzieciaka.
            Choć wolałbym wciąż nim być.
            Wieczorem staję przed lustrem i przyglądam się sobie. Wcale się nie zmieniłem. Mam te same pulchne policzki, chude ciało i niekształtne usta. Jedynie oczy. Moje oczy! Wyglądają, jakby należały do jakiegoś wiekowego mężczyzny. Zastanawiam się, czy mama też takie miała.
            Żołnierzyk mówi, że jeśli chodzi o spojrzenie i uśmiech, jesteśmy tacy sami. „Najpiękniejszy uśmiech na świecie”.
            – I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno czytałem ci na dobranoc... – podejmuje rozmowę tata, gdy sięgam po książkę przed snem.
            – Oj, tato, bardzo bym chciał, byś znów mi czytał!
            – Naprawdę? Myślałem, że tylko dzieciom się czyta – śmieje się żołnierzyk. Siedzi na małej etażerce obok łóżka, poleruje swoją „protezę”.
            – Tatusiu, zrobiłbym wszystko, żeby poczuć się jak dziecko.
            Tata wydaje się wzruszony, gdy odpowiada:
            – Daj mi książkę. Będzie ciężko, ale... spróbujmy.
            Stawiam lekturę na stoliczku, uważając, by nie strącić żołnierzyka.
            Tata biega po linijkach tekstu. Wygląda śmiesznie, szczególnie, gdy słowo w książce jest rozdzielone.
            – Tomek po... po... cóż on po-ował? po... po... hm, nie mam pojęcia! Pobiegł! Tomek pobiegł do lasu...
            – Kos... kos... kos to taki ładny ptak. Na pewno je widziałeś, Kubusiu. Kos... kos... kosmos! To musi być kosmos. Och, nie, chodzi o kosiarkę... no cóż, byłem blisko.
            W rezultacie nic nie rozumiem z tego tekstu, ale to najlepsze czytanie, jakie było mi dane przeżyć. Śmiałem się bez umiaru, a gdy tata skończył rozdział, zbulwersowany próbował zatrzasnąć książkę. Bez skutku – w małych rączkach nie ma żadnych mięśni.
            – Kuba, to poważna książka!...
            Sam nie wytrzymuje i razem się śmiejemy. Nie wiem, ile czasu mija, gdy kładę tatę obok siebie i przykrywam kołdrą.
            – Kubusiu... – jestem już w półśnie, gdy zaczyna żołnierzyk. – Muszę ci o czymś opowiedzieć. To bardzo ważne.
            – Tak?
            – Nasza rodzina to rodzina intelektualistów i odważnych żołnierzy. Mój ojciec był na wojnie. Mój pradziadek walczył na froncie. Mój dziadek i prapradziadek byli historykami, bardzo zachwalanymi i mądrymi. Ich żony to dzielne i dobre kobiety. Matematyczki, lekarki, ale przede wszystkim... pisarki.
            Twoja mama pisała. Jej siostra pisała. Ich matka pisała.
            Jednak nie o tym chcę ci opowiedzieć. Pamiętasz, co mówiłem o cioci? Była niezrównoważona. Widziała rzeczy, których inni nie widzieli. Szkoda, że nie zdołaliśmy jej pomóc.
            A teraz pomyśl o mamie. Pamiętam jedną jej historię, którą teraz ci opowiem, choć obiecałem, że nikt prócz mnie o tym nie usłyszy.
            Pewnej nocy, gdy była jeszcze małym brzdącem, zbudziło ją pukanie do drzwi. Chciała pobiec do rodziców, ale zamiast tego wyjrzała przez okno. Ujrzała przerażający widok: mężczyzna otoczony dymem, w dziwnej masce, z kosą w ręku, patrzył w górę – prosto na nią. Mama była pewna, że przyszedł właśnie po nią. Wtedy on po prostu przeniknął przez drzwi. Jakiś czas Ewelina siedziała w pełnej ciszy i oczekiwała go. Była zbyt wystraszona, by się poruszyć. Gdy pojawił się w pokoju, okazało się, że sunie w powietrzu. Przemówił.
            – Ewelino, strzeż się, gdyż życie jest kruche, a szczęście ulotne.
            Po tym wyszedł. Mama nigdy więcej go nie zobaczyła.
            Wmawiała mi, że to nie był sen, że naprawdę go widziała. Wtedy się domyśliłem. Jej mama była pisarką. Była chora. Jej siostra była pisarką. Była chora. Twoja mama też pisała... – tata urywa.
            Nie chcę tego rozumieć, ale prawda mnie uderza. Z oczu płyną mi łzy i nie potrafię tego powstrzymać.
            – To dziwne, że łączyły je te dwie rzeczy: pisarstwo i choroba.
            – Tatusiu... mama była chora?
            – Tak, synku.
            Zaciskam powieki.
            – Co nie znaczy, że każdy pisarz w naszej rodzinie był chory. Było ich wielu, chociażby twoja prababcia, która była zupełnie zdrowa.
            – Tato... jak?
            Nie wiem, czego chcę się dowiedzieć, ale niczego innego nie potrafię z siebie wydusić.
            – Nie tak bardzo jak ciocia. Jedyną oznaką były koszmary i ten mężczyzna.
            – Czy... ciocia zabiła mamę?
            Cisza. Jeden, dwa, pięć, dziesięć sekund.
            – Mama była chora. Na raka płuc. Wszystko szło ku dobremu. Miała wyzdrowieć i wrócić do domu. Tak też się stało – na jeden dzień. W nocy zaczęła pluć krwią i bredzić. Zabrano ją do szpitala. Tam okazało się, że nie pożyje już długo. Dwie choroby połączyły siły. Ciocia przyszła w odwiedziny. Została sama z mamą w pokoju na jakieś dwie godziny. Po tym mama umarła.
            Nie rozumiem. Nie rozumiem.
            „Ewelino, strzeż się, gdyż życie jest kruche, a szczęście ulotne”.
            Zasypiam. A może już od dawna spałem.

~ ~ ~

10.07

            Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, chodziłem do klasy czwartej B. Na lekcji polskiego pisaliśmy czasem opowiadania, wypracowania, charakterystyki. Były to bardzo przyjemne zadania, które uwielbiałem. Pewnego razu naprawdę się do tego przyłożyłem – pani zadała do domu, by napisać historię o miłości. Przez tydzień żyłem tym opowiadaniem. Wiele razy przeciąłem sobie palec kartką, zużyłem kolejny długopis, ale w końcu powstało dzieło mojego dziecięcego życia. Byłem z siebie bardzo dumny. Tata jeszcze bardziej.
            Pani oceniła pracę i pewnego dnia przyszedłem do szkoły cały w skowronkach. Miała nam oddać zeszyty.
            Dostałem dwóję. Nauczycielka stwierdziła, że napisała je moja ciocia – znana już wtedy na sporą skalę.
            Byłem zrozpaczony. Mój tata miał mnóstwo pracy, więc powiedziałem mu, że dostałem szóstkę. Nie chciałem, by się martwił lub interweniował. To było poniżej mojej dumy.
            Po tym zdarzeniu już nigdy nie myślałem o pisarstwie.

            Jedzenia zaczyna brakować. Przez to, że się nie pilnowałem, teraz chodzę o praktycznie zupełnie pustym żołądku. Tata za wszelką cenę próbuję odwrócić moją uwagę od głodu. Bawimy się całymi godzinami, czytamy, gramy w warcaby i nawet próbujemy Polowania, choć oczywiście nic z tego nie wychodzi. Żołnierzyk towarzyszy mi na każdym kroku, opowiada żarty, historie, anegdotki.
            W pewnym momencie jednak jestem już tak wymęczony i wygłodniały, że padam na łóżko, uprzednio zostawiając żołnierza na etażerce.
            – Kuba, nie poddawaj się! – krzyczy od razu.
            – Tato, nie daję rady... muszę coś zjeść... – jęczę.
            – Nie! Bo nie starczy ci na jutro! Musisz przetrwać jeszcze jutro!
            Zwijam się w kłębek i pochlipuję.
            – Tatusiu, nie dam rady...
            – Jesteś moim synem czy nie?! Dasz radę!
            Czuję się beznadziejnie.
            – Słuchaj, młody. Widziałem blok rysunkowy, kredki, ołówki i długopisy w korytarzu na biblioteczce. Może porysujesz?
            – Rysowanie jest dla dziewczyn.
            – Bzdury! Dalej, wstawaj i się tym zajmij.
            Niestety kredki są tępe, a ołówki za małe, by je chwycić. Ciskam narzędzia ze zrezygnowaniem, po tym jak zabazgrałem całą jedną kartkę.
            – Tato, mam dosyć! – rozpaczam. Żołnierzyk siedzi na komodzie, obok bloku, i ma smutną minę. Chyba brakuje mu pomysłów.
            – Może się pobawimy?...
            – Tato, to nie ma sensu! Zostaw mnie w spokoju.
            Żołnierzyk wydaje się bardzo smutny, ale głód mnie zaślepia. Chwytam długopis i obracam go bezmyślnie w dłoni. Rozpacz i bezsilność. Gniew i głód.
            Wyrywam zabazgraną kartkę z bloku i przykładam długopis do kolejnej. Zaczynam pisać.
            Historia, która powstaje pod moją ręką, wymyka się spod kontroli od razu. Jest zbyt emocjonalna i bezsensowna. Wyrywam kolejną stronę. Piszę na następnej. I tak w kółko, aż w końcu uspokajam się i zamykam oczy.
            Zaczynam pisać.
            Żołnierzyk. 5.07. Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, bawiliśmy się z tatusiem w „Polowanie”.”
           
~ ~ ~

            Po długiej pracy pozwalam sobie na zasłużony odpoczynek i kładę się spać razem z tatą, który wydaje się bardzo zadowolony z siebie, mimo że w sumie sam odkryłem w sobie zamiłowanie do pisarstwa. Mam plan na całą historię, w końcu sam ją przeżyłem. Czuję w sobie niesamowitą siłę, natchnienie i wenę.
            Tata opowiada mi kolejne historie o mamie. O jej cieście z rabarbarem, uśmiechu, głosie, malinowej szmince, starych butach, sukience w paski, flegmatycznych ruchach i żartach. Teraz rozumiem. Napiszę historię. Nie poddam się. „Zrobię to dla mamy”.

~ ~ ~

11.07

            Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, dostałem pod choinkę od taty cudowną kolejkę. Mogłem zbudować dla niej własny tor, a ona po nim jeździła. Bawiłem się nią bardzo długo, aż pewnego dnia przez przypadek oderwałem od niej koło. Byłem okropnie wściekły i smutny. Tata próbował to naprawić, ale się nie dało.
            Potem pokazał mi, że mimo brakującej części zabawka nadal działała. Choć ja dalej byłem zły. Nie było koła? Nie było. Kolejka była niekompletna. Przestałem się nią bawić.
            Jeśli jeszcze kiedyś zobaczę dom, od razu wyjmę kolejkę z szafy i będę budować dla niej  najlepsze tory.

            Został mi tylko jeden batonik i resztka soku. Dojadam je rano. Wciąż nie czuję smaku ani zapachów. Pół dnia piszę swój dziennik. Pół dnia bawię się z żołnierzykiem. Przez cały czas jestem tak głodny i osłabiony, że ledwo funkcjonuję. Właściwie tylko historia, którą mam do napisania i tata utrzymują mnie przy zmysłach. Przychodzi mi do głowy dziwne porównanie – czuję się jak proteza taty. Mechaniczna, metalowa, spoczywa na niej duży ciężar. Skrzypi.
            Mam wrażenie, że tata coraz mnie się odzywa i coraz częściej pozostaje w bezruchu. Gdyby nie kolczyk zamiast nogi, pomyliłbym go z innymi żołnierzykami. Nie pytam go o to. Obydwoje staliśmy się cichsi i spokojniejsi. Rozumiemy się bez słów.
            To właśnie tego dnia, gdy prawie w ogóle nie rozmawiamy, czuję największą bliskość z tatą.
            Wieczorem kładę się spać, jak zwykle wcześniej usadawiając żołnierzyka pod kołdrą. Liczę na jakąś historię, ale tatuś szybko zasypia. Ja również, zmęczony i wygłodzony, uspokojony przez rytmiczne, powolne bicie serca. Tu-dum, tu-dum.
            W pewnym momencie jest tak wolne, że wydaje mi się, że umieram.

~ ~ ~

12.07

            Jednak rano się budzę. A raczej budzi mnie klakson. Z mojego pokoju nie mogę wyjrzeć na dwór. Dlatego siedzę na łóżku i czekam.
            – To chyba koniec, synu – mówi niespodziewanie tatuś. – Będziesz mógł dokończyć swoją historię.
            Siedzi obok mnie na łóżku.
            – Zabieram cię z sobą.
            – Wiem. Ale ja nie zabieram się z tobą – uśmiecha się smutno żołnierzyk. – Pan Franek będzie dobrym opiekunem.
            To rzeczywiście koniec.
            W miarę możliwości przytulam miniaturowego tatę i odstawiam na etażerkę.
            – Kocham cię, tato.
            – Ja ciebie też kochałem, synu. I mama też cię kochała. Ciocia i wujek także. Nie bój się.
            Żołnierzyk odwraca się. Trwa cisza. Jeden, dwa, trzy, dziesięć sekund. Po tym czasie biorę zabawkę do ręki. Ma zwykłe, czarne oczy, a spod hełmu nie wystają włosy. Moją uwagę przykuwa co innego. Na etażerce leży kropla. Wielkości ludzkiej łzy.
            Na dole rozlega się krzyk. Wiem, że nadszedł ten czas.

            Muszę zejść na dół.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz