Każda rodzina
ma swoje czarne owce i dziwadła, a moja nie należy w tym przypadku do chlubnych
wyjątków. Rolę cudaka odgrywa z powodzeniem domorosła pisarka: Ciotka Wena.
Ubiera się w dziwaczne, powiewne, pstrokate stroje, wierzy w istnienie zielonych
Marsjan z antenkami zamiast uszu, próbuje pisać bajki dla dzieci i
powieści dla młodzieży. Do tej pory nie dokończyła żadnej – z powodu nadmiaru
pomysłów na nowe, nie ma czasu na napisanie do końca starszych historyjek, jak
twierdzi.
Cała ta
awantura zaczęła się w wyjątkowo głupi sposób, kiedy dałam się namówić do
przeczytania fragmentu jej kolejnej opowiastki. Kiedy zabrałam się za czytanie
tej bajki, okazało się, że ciotka Wena nawet na dobre jej nie zaczęła:
napisanie kilku zdań o tym, że „masz właśnie w dłoniach magiczną opowieść,
która przeniesie cię do tajemniczego, równoległego świata” i jakieś bzdury o
przejściu przez lustro do krainy „na opak” nie nadawałoby się nawet na porządny
prolog, bardziej na ogólny zarys fabuły.
Dalej była
tylko ilustracja bardzo ozdobnego, wyglądającego na staroświeckie, zwierciadła
i nic poza tym. Już miałam zamiar odrzucić tę książkę w kąt, gdy zauważyłam, że
im dłużej przyglądam się temu lustru, tym więcej szczegółów i kolorów
dostrzegam. Początkowo wyglądało ono tylko jak na czarno-biały szkic, później
zaczęło upodabniać się do zdjęcia jakiegoś zabytku w muzeum, a ostatecznie jak
płaskorzeźba, a nie obrazek.
I nagle
stałam w jakiejś obszernej, pustej komnacie, przeglądając się w lustrze z
książki. Słońce do środka padało przez wielkie okna, zdobione witrażami,
łukowate sklepienie wspierały ozdobne kolumny, znajdowałam się w czymś o
kształcie kopuły, a jej środek zajmowało magiczne zwierciadło. Jak na
zaczarowany przedmiot, zachowywało się nieprzeciętnie zwyczajnie: po prostu odbijało
część pomieszczenia i moją zaskoczoną
gębę. Właściwie nie był to widok, który chciałoby się długo podziwiać: tylko
patykowate coś, co w wieku piętnastu lat, nadal wygląda na dwanaście,
piegowate, blade, z cienkimi, jasnymi włosami i brązowymi oczami stanowczo za
dużymi i osadzonymi za blisko siebie. Szerokie brwi i pucołowaty owal nie
dodawały tej twarzy wiele uroku. Chociaż w luźnej bluzce i dopasowanej spódnicy
w stylu lat osiemdziesiątych, wyglądałam nie najgorzej, właściwie podobnie do
sław tamtej epoki. Zajęłam się poprawianiem rozwichrzonej kitki i nagle
roześmiałam się nieco histerycznie. Właśnie znalazłam się po drugiej stronie
narysowanego w jakiejś tandetnej książce lustra, a ja myślę o mojej fryzurze!
Czyż to nie jest zabawne?
Nie mogłam
uwierzyć, że cała ta przygoda mi się nie śni. Na wszelki wypadek uszczypnęłam
się nawet, by się obudzić, ale bez skutku, więc to musiało dziać się naprawdę.
Jakbym faktycznie przeszła przez lustro w książce do innego świata? Nie, to
niemożliwe! – mówił mi zdrowy rozsądek. Jednak wszystko co widziałam,
przeczyło tej opinii: okrągła komnata, nieznany krajobraz, który zobaczyłam,
wyglądając z otwartego okna, wielkie, ciężkie drzwi prowadzące na zewnątrz,
udekorowane płaskorzeźbami ze scenami z nieznanej mi historii. Pchnęłam jedno
skrzydło i wyszłam na strome stopnie wijące się serpentyną w dół. Normalnie nie
doskwiera mi lęk wysokości, ale gdy zobaczyłam dno klatki schodowej, aż
zakręciło mi się w głowie. Przytuliłam się do ściany i ostrożnie, kroczek po kroczku
zaczęłam schodzić, przypominając sobie po drodze wszystkie modlitwy, których
nauczyła mnie babcia. A było tego sporo i zapewne całkiem skuteczne, bo
bezpiecznie dostałam się na dół.
Wyjrzałam
ostrożnie zza drzwi i wyszłam na ulicę gwarnego miasta. Przypominało nieco
starówkę, którą zwiedzałam w podstawówce na wycieczce szkolnej: składało się z
kilkupiętrowych, ciasno do siebie przytulonych, kolorowych kamieniczek, równą
szachownicą otaczających przeraźliwie wysoką, kamienną wieżę z pozłacanym
dachem, stojącą na środku dużego placu. Wydawało się, że budowla, którą przed
chwilą opuściłam stanowi centralny, najważniejszy punkt miasta. Poszłam przez
plac po „kocich łbach”, unikając jeżdżących na pohybel wszystkim zasadom ruchu
drogowego bryczkom, wozom i innym tego rodzaju „karocom” jak z tych starych
romansideł w rodzaju „Dumy i uprzedzenia”. Nie miałam pojęcia dokąd się
skierować, po prostu liczyłam, że oczy poniosą mnie we właściwym kierunku.
– To ona! Sam
widziałem! – usłyszałam nagle i dostrzegłam jakiegoś zarośniętego jak krzak
jegomościa w znoszonej kamizelce i zszarzałej koszuli, w bezkształtnym,
słomkowym kapeluszu, który wskazywał na mnie paru „zainteresowanym” zawarciem
bliższej znajomości. Ci z kolei wyglądali bardzo niesympatycznie: chłopy dwumetrowe
z gębami jak typowi blokersi z mojego osiedla, tyle, że zamiast dresów, nosili
granatowo-białe mundury trochę podobne do stroju muszkieterów. No wiecie,
ładne, niebieskie pelerynki, białe koszule z eleganckimi kołnierzykami,
zawadiackie kapelusze z piórkiem no i oczywiście szabelki trochę zbyt długie i
ostre, jak na mój gust. Nie miałam wielkiej ochoty na poznanie tych panów
osobiście, więc niewiele myśląc, pobiegłam przed siebie, próbując wmieszać się
w tłum.
Niestety,
nigdy nie byłam mistrzynią sprintu, a poza tym nie znałam tego miejsca, więc po
krótkiej, aczkolwiek pełnej niespodzianek przebieżce, dotarłam do
ślepego zaułka, a banda „milusińskich” tuż za mną. Zdążyłam tylko obrzucić złym
spojrzeniem złośliwy mur, który miał czelność blokować mi drogę i odwróciłam
się do tych typów, zła jak złapana tygrysica.
– No już...
Proszę być rozsądną. Jeżeli pani grzecznie pójdzie z nami, obejdzie się bez
większych nieprzyjemności – zwrócił się do mnie jeden z gwardzistów. On jeden
nie wyglądał na zabijakę spod ciemnej gwiazdy: miał ciemne, sięgające ramion
włosy, zielone oczy, patrzące całkiem szczerze, chociaż badawczo i miły głos.
– Po co mnie
goniliście?! Kim jesteście?! Czego chcecie?! Co to za miejsce?! – zapytałam
tylko, całkowicie skołowana.
– Nie mamy
wrogich zamiarów – zapewnił brunet. – Wszystko pani zrozumie w swoim czasie. A
teraz proszę z nami – powtórzył z uporem.
Nie bardzo
wierzyłam w czystość intencji jego i całej tej hałastry, ale jaki miałam wybór?
Jestem tylko słabą niewiastą, co bym poradziła przeciwko gromadzie silnych jak
woły facetów? Gdyby ich szef nie zachował się jak na dżentelmena przystało,
próbując najpierw dyplomacji, z łatwością mogliby mnie zmusić do posłuszeństwa.
Kiwnęłam więc
niechętnie głową na znak zgody i podeszłam do bandy. Otoczyli mnie kołem i
poszliśmy w głąb wąskich, wyglądających na identyczne, zaułków. Każdy składał
się z alejki, na tyle szerokiej, że najwyżej dwie osoby mogłyby przejść obok
siebie, zacienionej stojącymi po obu stronach kamienicami, najczęściej dwupiętrowej
wysokości, gdzieniegdzie połączonych mostkami na drugiej kondygnacji. Owe
łączniki wyrastały nad ulicą tak gęsto, że z trudem jeszcze dało się dostrzec
nad tym wszystkim błękitne, bezchmurne niebo, a droga tonęła w
przygnębiającym półmroku.
Spacer do
najprzyjemniejszych nie należał, nikt w całym towarzystwie nie odezwał się ani
słowem, tempo marszu stało się tak szybkie, że musiałam prawie biec i wydawało
się, że błądzimy w tym cienistym labiryncie przez wieki. Trochę mi ulżyło, gdy
dotarliśmy do gospody. Z tamtejszej stajni zgraja wzięła konie. Jeden z nich
pomógł mi wsiąść na wierzchowca, wskoczył zgrabnie za mną i pomknęliśmy dalej w
świat. Wyjechaliśmy z miasta zwodzonym mostem, łączącym wyspę, na której się
znajdowało ze stałym lądem i znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni zielonych
wzgórz, ciągnących się jak daleko wzrok sięga.
Mijały mile
podróże, urozmaicone tylko paroma krótkimi próbami rozmowy z „moim” rycerzem,
gdy na horyzoncie dostrzegłam zamek. Trudno zresztą byłoby go nie zauważyć: jego
strzeliste wieże z daleka już rzucały się w oczy, szczególnie, że stał na
wzniesieniu. Wyglądał jakby naprawdę żywcem wyjąć go z baśni o wróżkach i
księżniczkach, z ostrymi, spadzistymi dachami, łukowatymi oknami, mnóstwem
ozdobnych wież i niższych wieżyczek i innych cudów architektury, których nawet
nie umiem nazwać. Na przykład takie trójkątne fragmenty dachu, wyglądające jak
falbanki. Całość wydawała się wręcz niesamowita, tym bardziej, im bliżej
podjeżdżaliśmy.
Pałac
otaczała fosa, jak to w bajkach bywa, którą trzeba było przejechać zwodzonym
mostem. Dostaliśmy się do twierdzy przez bramę, którą za pomocą mechanizmu podciągnięto w górę i zaraz
opuszczono, gdy tylko ją przejechaliśmy. Widząc zakratowane żelastwo za sobą,
odcinające mnie od reszty świata, poczułam się trochę klaustrofobicznie. Gdyby
w bajkowym zamku, zamiast dobrego króla i królowej, mieszkała zła macocha,
ucieczka, by ratować skórę okazałaby się niełatwym zadaniem.
Szef tłuków
zeskoczył z konia i pomógł mi zejść na ziemię. Któryś z jego bandy zajął się
zwierzakiem, a ja zachowaniem pozycji wertykalnej. Ledwo mogłam ustać na
nogach, tak mnie ta szalona podróż wytrzęsła i tak przez nią zesztywniałam.
Najchętniej położyłabym się tak, jak stałam, na trawie i zasnęła snem
sprawiedliwego, nawet nie przejmując się zimnem, wilgocią i robalami, których
pewnie wśród tego zielska nie brakuje. Oczywiście nawet nie zdążyłam na serio
przemyśleć tego pomysłu, kiedy „mój” rycerz złapał mnie za ramię i poprowadził
do wnętrza bajkowego pałacu.
Przeszliśmy
plątaniną korytarzy i podeszliśmy do wielkich, równie ozdobnych wrót co te w
„lustrzanej wieży”, których strzegli koledzy „D'Artagnana, czy jak tam się zwał
mój przewodnik.
– Ren, a ty
co sobie myślisz? Pchasz się tu jak do siebie...
– Ta młoda
dama wyszła z TEJ wieży... chyba niej jesteś aż tak głupi, bym ci musiał
tłumaczyć, co to znaczy?
– To czemu
tego od razu nie powiesz?! – oburzył się kolega Rena. – Proszę wejść – zwrócił
się do mnie, otwierając drzwi i wpuszczając mnie do środka. Zobaczyłam tylko
zdobioną kolumnami, przestronną komnatę, tak wielką, że ledwie widziałam tron i
siedzącą na nim postać w drugim końcu sali. Spojrzałam niepewnie na mojego
towarzysza podróży, nagle tracąc resztki pewności siebie. Gdybym wiedziała, że
zabłąkam się do najprawdziwszej w świecie sali tronowej, na audiencję u władców
jakiejś magicznej krainy, to przynajmniej bym wcześniej się podmalowała i
ubrała moją ulubioną sukienkę. Nie mówiąc o paznokciach, fryzurze i butach na
szpilkach. Rety, przecież wyglądam jak czupiradło! Nie mogę się tak pokazać
na oczy... – zaczęłam popisowo panikować, ale któryś ze strażników po
prostu wepchnął mnie do środka i zamknął drzwi, nie dając mi już żadnej
możliwości odwrotu.
– Kim jesteś?
Jak śmiesz mi przeszkadzać?! – odezwała się ciemnowłosa dama w czarnej sukni i
z wymyślnym, złotym diademem na głowie. Była wysoka, nieco puszysta, posiadała
z dziesięć dodatkowych podbródków, bardzo niezadowoloną minę i sprawiała
wrażenie przerośniętej ropuchy przebranej za królową.
– Ja...
bardzo przepraszam... Wasza Wysokość – zmieszałam się takim powitaniem i swoim
kompletnym brakiem znajomości choćby podstaw etykiety. Czułam się zupełnie
ogłupiała, nie potrafiłam wymyślić, co powinnam powiedzieć, czy jak się
zachować – Jestem Verity Lawrence, przyszłam tu z „lustrzanej wieży”...
Jej
Żabowatość aż drgnęła i omal nie poderwała się na równe nogi, gdy to
wspomniałam.
– Masz na
myśli... Przez lustro na szczycie złotej baszty w Karrel? – upewniła się,
patrząc na mnie dziwnie, jak sroka w gnat.
– Tak, Wasza
Wysokość – potwierdziłam grzecznie.
– Och, moja
droga, wybacz mi moje nieuprzejme powitanie! Mam nadzieję, że się o nie nie
obrazisz i zostaniesz moim gościem, chociaż do święta zimowego przesilenia.
Byłoby mi bardzo miło... – zaćwierkała nagle tak słodko, że od razu zaczęłam
podejrzewać jakiś szwindel.
– Ależ...
będę ogromnie zaszczycona. Nie wiem, czy zasługuję na taką uprzejmość... –
krygowałam się, próbując dyplomatycznie się wyłgać.
– Och,
sprawisz mi tym ogromną przyjemność, kochanie.
Następnie kazała
jednej z dwórek zaprowadzić mnie do gościnnej komnaty. Jedna z pań skłoniła się
grzecznie i skinęła na mnie, bym z nią poszła, więc dygnęłam jak umiałam na „do
widzenia” i poszłam razem z ową damą, Przeszłyśmy przez kolejny labirynt
korytarzy i znalazłam się w przytulnej, niezbyt wielkiej komnacie. Na jej
środku stało łoże z baldachimem, w jego nogach zdobiony malunkami kufer, po
lewej od wejścia toaletka, po prawej kominek, a pod oknem stół, na nim miska i
dzbanek na wodę. Był też okrągły stolik, zastawiony już kolacją, składającą się
z jakiś nieznanych mi potraw, wyglądających na wymyślne, ale całkiem smacznych.
Zresztą byłam tak padnięta, że przełknęłabym dosłownie wszystko, nawet kiełbasę
z psa. Umyłam się w misce z ciepłą wodą, którą ktoś w tym czasie doniósł w
dzbanku, przebrałam w uszykowaną, staroświecką koszulę nocną i położyłam się
spać.
* * *
Obudziły mnie
promienie słońca zaglądające przez okno i miły zapach. Przetarłam oczy i
usiadłam na łóżku, próbując przez moment przypomnieć sobie, gdzie jestem, a gdy
to dotarło do mojej zaspanej mózgownicy zerwałam się z łóżka z okrzykiem „O
jasny gwint!”. Po pierwsze zdałam sobie sprawę, gdzie jestem. Po drugie
zobaczyłam przepiękną, blado-błękitną suknię, wiszącą na wieszaku, śniadanie,
które zadowoliłoby największego smakosza już na mnie czekało, ale te wszystkie
cuda i wspaniałości, niknęły w porównaniu z jednym faktem: przecież już prawie
doba minęła, odkąd nie ma mnie w domu. Co oni tam muszą teraz przeżywać?!
Powinnam jak najszybciej wrócić do siebie, ale jak?! – myślałam
niespokojnie, jak zwykle zajadając nerwy i pakując w siebie taką ilość
dziwnych, kanciastych, niebieskich owoców, która normalnie wystarczyłaby mi na
cały dzień.
Skończyłam
się opychać, umyłam się i ubrałam we właściwym momencie, akurat kiedy ktoś
zapukał do drzwi mojej komnaty. Podeszłam i otworzyłam, z zaskoczeniem widząc
po drugiej stronie Rena, czy jak tam zwała się ta podróbka księcia z bajki.
– Pani
wybaczy, jeśli przeszkadzam... – Skłonił się dwornie. – Jeżeli jednak zechciałaby
pani zwiedzić zamek, jestem do pani usług – dodał uprzejmie.
Im więcej
dowiem się o tym miejscu, tym łatwiej mi będzie w razie czego stąd prysnąć – pomyślałam,
a na głos odparłam:
– Nie
chciałabym sprawiać panu kłopotu, ale gdyby był pan tak miły...
– To żaden
kłopot – zapewnił.
Poszliśmy na
wycieczkę po bajkowym zamku i właściwie od razu poczułam, że się gubię.
Widziałam tysiące podobnych korytarzy, wieżyczek, baszt, krużganków, wijących
się w istny labirynt i zupełnie się zakręciłam. Ren wcale nie okazał się takim
skończonym mrukiem, na jakiego z początku wyglądał. Opowiadał mi pikantne
historyjki o skandalach w życiu dawnych królów, dworskich intrygach, legendach
związanych z zamkiem.
– A to jest
portret Gwendoliny Śpioch – wskazał na obraz przedstawiający jakąś bladą,
jasnowłosą damulkę w przesadnie strojnej kiecce, patrzącą sennie i niezbyt
przytomnie przed siebie. Na swoim portrecie machinalnie głaskała siedzącego na
jej kolanach białego, puchatego kota. – Podobno była takim śpiochem, że zaspała
nawet na własny ślub! Wyobraża to sobie pani, Verity? Cóż to była za granda!
Szacowne rodziny pana młodego i panny młodej czekały tak długo, że już
zaczynały się kłócić i mało brakowało, a jedna ze stron rzuciłaby deklarację
wojny, gdy nagle wpadła pra-pra-prababka Gwen w koszuli nocnej, z rozwichrzoną
czupryną, sennym głosem tłumacząc, że zaspała...
– Gdybym
miała wyjść za takiego jegomościa, jak ten na obrazku obok, to chyba też
wolałabym zaspać! – Wskazałam na tęgiego, łysawego gościa, który podobnie do
Jej Żabowatości miał o jakieś pięć podbródków za dużo, a ponadto wielką
kurzajkę na nosie i robił zeza.
Spojrzeliśmy
na siebie i roześmieliśmy się jakby trochę z ulgą. Nagle resztki niepotrzebnego
dystansu zniknęły.
– O rety,
pomyśleć, że brałam cię za nieznośnego mruka! – pomyślało mi się na głos. –
Zaraz, Ren, czy nie mówiłeś przypadkiem... prababka? – zapytałam, gdy coś mi
przyszło do głowy. No chyba niemożliwe... – To znaczy, że jesteś... jesteś
księciem?
– Och...
Verity, nie zaczynaj z formalnościami. Tylko najmłodszym z siedmiu braci. Nic
wielkiego. Chcesz zobaczyć ogrody? – zmienił temat.
– Bardzo
chętnie – zgodziłam się, dając sobie spokój z rodzinnymi koligacjami mojego
znajomego. Pożegnaliśmy zaspaną Gwen i pana Zezika, przeszliśmy jakimś ukrytym
przejściem za arrasem przedstawiającym konie w galopie w wąski korytarz, który
doprowadził nas do głównych schodów. Zeszliśmy do zatłoczonego hallu, pełnego
kręcących się we wszystkie możliwe strony ludzi i wyszliśmy z zamku na piękną
zieloną łąkę, usianą od czasu do czasu klombami i krzewami podcinanymi w
niesamowite kształty.
W pewnym
miejscu z małego skalniaka tryskało źródełko, tworząc mały, spieniony i rwący
strumyk, wzdłuż którego ciągnęła się ścieżka Poszliśmy nią, aż dotarliśmy do
dolinki, której środek wypełniało duże jezioro, o srebrzystej, lśniącej wodzie.
Strumień wpadał tryskającymi, wesołymi kaskadami wprost do niego.
Zawsze
przepadałam za sportami wodnymi, od pływania wpław i wszystkim co się tylko
nada, przez nurkowanie i windsurfing, aż do... łowienia ryb Podobno najpierw
nauczyłam się pływać, a dopiero potem chodzić. Nic dziwnego, że na widok małej
żaglówki, zacumowanej przy przystani, zaświeciły mi się oczy, zapomniałam o
całej reszcie świata i zaczęłam namawiać Rena na przejażdżkę.
– Zadziwiasz
mnie. Zwykle panie wolałyby piknik pod drzewami z widokiem na jezioro i małym
tomikiem poezji do towarzystwa...
– Nic
dziwnego, ze twoja prababka cierpiała na permanentną senność. Jeżeli to były
jedyne dostępne dla niej rozrywki, prawdopodobnie nie wyrabiała z nudów!
– Panno
Verity, tylko bez osobistych wycieczek! – Niby to się oburzył i próbował
powiedzieć to surowo, ale oczy mu się śmiały.
– Och już nie
udawaj, że się obraziłeś. To jak z tą żaglówką? Popływamy? Tak cię ładnie
proszę...
– Nie wypada
odmawiać takiej uroczej damie... – stwierdził uprzejmie, wszedł na łódkę i
pomógł mi się na nią dostać. Odbiliśmy od przystani i pożeglowaliśmy na
jezioro. Mieliśmy dobry wiatr, a woda wydawała się spokojna, więc siedziałam
sobie i patrzyłam na malownicze widoki,
wdychałam ożywcze powietrze i paplałam od rzeczy o regatach najśmieszniejszych
statków, które odbywały się co roku na jeziorze w moim rodzinnym mieście.
Do tej pory
nie mam pojęcia, co się stało. Czy to nagły poryw niespodziewanie silnego
wiatru, a może coś innego wzburzyło jezioro i wywołało silną falę? W każdym
razie efekt był taki, że łajbę przewróciło do góry dnem, a my wylądowaliśmy w
jeziorze. Zanurkowałam w wodzie tak przezroczystej, że widziałam znajdujące się
kilkanaście metrów pode mną dno. Popłynęłam w górę, co nie było wcale takie
łatwe... Moja kiecka zamokła i stała się nieprzyzwoicie ciężka. Zaczynałam się
bać, wydawało mi się, że do powierzchni jest ciągle tak daleko, chociaż
próbowałam się wynurzyć jak najszybciej się dało... Nagle Ren mnie złapał i
pociągnął w górę. Wspólnymi siłami dopłynęliśmy do powierzchni. Przez moment
tylko łapałam powietrze, próbując unormować oddech, przy okazji próbując
określić odległość od brzegu. Na szczęście nie było daleko, więc po chwili wdrapywałam
się już na skalisty ląd, a mój „książę z bajki” wspiął się na nie zaraz za mną.
– Nic ci nie
jest, Verity? – zapytał.
Zapewniłam,
że wszystko jest okay.
– Powinniśmy
już wracać, żebyś się nie przeziębiła – Troszczył się, jakbym była dzieckiem,
ale jakoś mnie to wcale nie denerwowało. Pomógł mi wstać i poszliśmy jak
najkrótszą drogą do domu. Najgorsze jest to, że nagle znów stał się takim
mrukiem, a już zaczynałam myśleć, że dobrze się ze sobą dogadujemy.
* *
*
Przez kolejne
kilka dni praktycznie nie widywałam Rena, a nawet jeśli, to zamieniliśmy ze
sobą tylko kilka słów o pogodzie i tyle. Tłumaczyłam to sobie zamieszaniem i
podnieceniem, które ogarnęło każdego chyba mieszkańca bajkowego zamku: od
pomywaczki w kuchni, po Jej Żabowatość – wszyscy ekscytowali się zbliżającym
się Świętem Zimowego Przesilenia. Do mnie przyszła któregoś dnia cała ekipa
tutejszych stylistek, czy kogoś w tym rodzaju. Panie zmierzyły mnie, dobrały
materiały i zabrały się za szycie specjalnej sukni w sam raz na tę okazję.
Brały mnie w niezłe obroty, zawracając głowę przymiarkami, poprawkami,
kolejnymi przymiarkami i poprawkami i jeszcze odrobinką krawieckich przymiarek.
Próbowałam dowiedzieć się po co to wszystko, ale jakby zapanowała tu zmowa,
nikt nie chciał mi powiedzieć niczego konkretnego.
– A co to w
ogóle za święto? – zapytałam udając kompletnego idiotę. – Zimowe przesilenie?
Przecież tu nawet nie widać śladu zimy! Żadnego śniegu, szarugi, trzaskających
mrozów... w moich stronach nazwalibyśmy taką porę roku raczej późną wiosną.
– Dawno temu
klimat w naszym kraju również był bardzo... niestały, ale już nie mamy tych
problemów. Świętujemy właściwie to, że... nie musimy już bać się zimy. To
bardziej pamiątka czasów, kiedy od dnia zimowego przesilenia zaczynało się robić
cieplej i dni się wydłużały.
I to było
wszystko, czego zdołałam się dowiedzieć.
Wreszcie
nadszedł wielki moment. Ubrałam się w białą, zwiewną sukienkę, włosy upięłam w
koronę z warkoczy, wpięłam w nie kilka kwiatów i ogólnie wystroiłam się na
uosobienie niewinności. Kiedy spojrzałam w lustro, omal siebie nie poznałam...
Naprawdę mogłabym odegrać z powodzeniem roli jednej z księżniczek w bajkach
Disneya.
No cóż, tak
czy owak doczekałam się w końcu tej sławnej uroczystości.
Towarzystwo
zebrało się na dziedzińcu, by obejrzeć turniej rycerski. Dzięki uprzejmości
gospodarzy dostałam bardzo dobre miejsce na trybunach, z którego widziałam
dokładnie, co działo się w szrankach. A było na co popatrzeć! Zebrał się cały
kwiat rycerstwa z tej krainy jak długa i szeroka. Każdy z zawodników paradnie
wystrojony, na pięknym rumaku, pewien swoich umiejętności. W tym tłumie
wypatrzyłam też Rena. Skorzystałam z okazji, by zamienić z nim chociaż tylko
tych grzecznych uwag, a gdy mnie poprosił, w dowód sympatii podarowałam mu
wstążkę na szczęście. Nie rozumiem tylko spowodowało to, że się zarumieniłam,
jakby całe zajście miało jakieś większe znaczenie, niż tylko kurtuazyjny
gest... Przynajmniej dla Rena, on na pewno nie byłby takim idiotą, by myśleć o
mnie przez cały czas od tamtej naszej wspólnej wycieczki... Nie zastanawiał się
pewnie godzinami, czy wszystko ze mną w porządku, nie tęsknił za chwilka
swobodnej rozmowy, takiej jak wtedy... Cóż, ale może to i lepiej, przecież
niedługo wrócę do domu i więcej się nie spotkamy, więc rozsądniej będzie, jeśli
nie polubi mnie za bardzo... ani ja jego.
Na szczęście
turniej niedługo potem się zaczął, przestałam myśleć o głupotach i skupiłam się
tylko na obserwacji poczynań mojego znajomego.
Z niesamowitą
precyzją złowił na pikę mały pierścień, a później pokonał w pojedynku swojego
przeciwnika. W drużynowej walce, przypominającej zainscenizowaną bitwę z
powodzeniem walczył przeciwko dwóm konkurentom, kiedy jego kolega z teamu
musiał się wycofać. Ostatecznie wygrała przeciwna grupa, ale tylko o włos i na
nie pewno nie była to wina mojego znajomego, bo starał się za dziesięciu, a ja
tak się przejęłam, że głośno krzyczałam i kibicowałam mu jakbym była na meczu.
Zresztą nie tylko ja się tak wczułam, cała publiczka grzmiała, wykrzykując imiona
swoich faworytów, krzycząc z podziwu, gdy komuś udała się wyjątkowo trudna
sztuka, albo bucząc, gdy wprost przeciwnie – pokpił jakieś zadanie.
Popisy
skończyły się jak na mój gust za szybko i atmosfera nagle się zmieniła. Wszyscy
spoważnieli i cała towarzyska śmietanka opuściła tę średniowieczną wersję
stadionu. Poszliśmy jakąś śmieszną procesją do zamku, a w nim nieznanym mi
przejściem, oświetlonymi ponurymi, dziwnymi, świecącymi fioletowym światłem
latarniami. Droga wiodła w dół, coraz niżej, aż zaczęło się robić zimno...
Kiedy ten dziwny pochód zaczął mi się dłużyć, nagle korytarz urwał się, a my
dostaliśmy się do wielkiej komnaty, albo groty. Jej sklepienie podpierały
kolumny, na środku znajdowało się podwyższenie z cokołem pośrodku, a na nim
stało coś wielkości piłki do kosza, świecące podobnym do latarni światłem,
tylko, że tak mocnym, że rozjaśniało całą przestrzeń.
Wszyscy
zebrani zatrzymali się zaraz przy wejściu gapiąc się w źródło fioletowego
światła z takim zachwytem, jakby to był ósmy cud świata.
– Verity,
panią jako gościa z dalekiej krainy, poprosimy o podejście do kryształu Ayrith
i odczytanie zaklęcia, przepędzającego zimę z naszego kraju – zwróciła się do
mnie Jej Żabowatość.
– Ależ nie
zasłużyłam sobie na taki zaszczyt – odparłam, próbując się jakoś wyłgać. Nie
podobał mi się ten błyszczący przedmiot i nie chciałam oglądać go z bliska.
Całe to miejsce wyglądało raczej przerażająco...
– No, nie
kryguj się tak moja droga – zwróciła się do mnie królowa tej krainy, popychając
mnie w stronę podwyższenia i świecącej kuli.
Obejrzałam
się na zebranych, szukając w tłumie jakiegoś poparcia, ale wszyscy zachowywali
się tak, jakby chcieli powiedzieć „ja tu tylko sprzątam”. Nawet Rena bardziej w
tym czasie interesowały własne buty...
Widząc, że
się waham, Jej Żabowatość dała znak dwóm rycerzom, którzy złapali mnie za ręce
i poprowadzili aż pod samą podstawę pomnika, ale dalej to nawet oni nie mieli
ochoty podchodzić, tylko popchnęli mnie tak mocno, że chcąc nie chcąc zrobiłam
kilka kroków i upadłam na podwyższenie, przy cokole.
– Szlag –
zaklęłam, nie przejmując się, że damie nie wypada, podniosłam się i jeszcze raz
spojrzałam na zebrany tłumek. Wściekłam się na tych tchórzy, którzy
najwyraźniej sami nie mieli odwagi zrobić tego, do czego właśnie mnie zmuszali.
Ciekawe skąd ta obawa? – pomyślałam podejrzliwie.
Tamte dwa
ciołki zdążyły już zwiać, a między mną, a resztą pojawiła się ściana z jakiejś
mgiełki. Podeszłam do niej i próbowałam przejść z powrotem, ale mimo zwiewnego
i delikatnego wyglądu, stanowiła twardy mur, jak magiczna bariera, która
otaczała całą marmurową posadzkę, na której stał kryształ Jakiś-Tam.
Nie miałam
wielkiego wyboru, musiałam spróbować odczytać słowa, wyryte na murze pod
błyszczącą kulą. Istniała szansa, że kiedy to zrobię, bariera zniknie.
Zaczęłam
czytać i nagle zaczęło się dziać mnóstwo rzeczy naraz. Kula rozbłysnęła
tysiącem promieni, które zaczęły się odbijać od bariery i wypełniać całą
przestrzeń oślepiającym blaskiem. Odbite promienie zogniskowały się w jeden
punkt akurat w miejscu, w którym stałam i uderzyły we mnie. Poczułam się tak,
jakby tysiące igieł wbiło się w moje ciało i wrzasnęłam z bólu, ale dalej było
tylko gorzej. Igieł przybywało, a we mnie zaczęło się coś kotłować. Jakaś
dziwna siła, tak potężna, że wydawało mi się, że zaraz rozsadzi mnie jak lawa
rozsadza wulkan, powodując jego wybuch. Chciałam się cofnąć, zejść z drogi tych
promieni, ale nie mogłam się ruszyć, jakbym skamieniała. Właściwie nawet
wolałabym zamienić się w kamień, przynajmniej przestałabym czuć cokolwiek...
Krzyczałam, prosząc zebranych o pomoc, w oczach zebrały mi się łzy, ale
wszystko stawało się tylko coraz gorsze... chyba nie wytrzymałam, w którymś
momencie pociemniało mi przed oczami i więcej nie pamiętam...
* * *
O rety,
żyję! – pomyślałam z ulgą, budząc się i rozglądając się dookoła. Nie
poznawałam miejsca w którym się znajdowałam i nie rozumiałam, dlaczego leżę na
słomie. Przynajmniej jednak nic mnie już nie bolało i czułam się właściwie
lepiej, niż kiedykolwiek. Wydawało mi się, że mam tyle sił, by nawet pofrunąć,
gdybym tylko zechciała.
Wstałam i
ogarnęłam dookoła wzrokiem całe pomieszczenie, w którym się znalazłam. Miało
okrągły kształt, małe okienka i właściwie było zupełnie puste, nie licząc słomy
w jednym miejscu i starego wiadra o podejrzanego zastosowania trochę dalej.
Może jednak przesadziłam z tym fruwaniem, okazało się, że nadal ciężko mi się
utrzymać na nogach, ale nie zamierzałam się tym przejmować. Podeszłam z
ciekawości do okna, chcąc przez nie wyjrzeć. Gdy jednak dzieliły mnie od niego
jeszcze ze dwa kroki, poczułam szarpnięcie i musiałam się cofnąć. Dopiero teraz
zauważyłam, że jestem skuta łańcuchami. Dwa grube, mocne i ciężkie łańcuchy
wychodziły z podłogi mniej więcej na środku celi, a obręcze zaciskały się na moich
nadgarstkach. Dawało mi to przynajmniej jaką-taką swobodę ruchów, chociaż nie
zmieniało faktu, że z gościa nagle stałam więźniem... Nie mam pojęcia jak i
dlaczego.
Jedno stanowiło bezsprzeczny fakt: coraz mniej
mi się ta przygoda podobała.
Usiadłam na
słomie i oparłam się o ścianę, patrząc w stronę drzwi, jakbym mogła sprawić tym
sposobem, że się otworzą. Co dziwne, metoda ta podziałała... przynajmniej na
tyle, że do środka zajrzał ostrożnie jeden z paziów, postawił na ziemi tacę z
jedzeniem, podsuwając ją na tyle daleko, bym mogła ją sięgnąć i bez słowa
praktycznie uciekł tam skąd przyszedł, jakby się mnie bał.
Nie podoba
mi się to – pomyślałam, wstając i sięgając po jakąś lurowatą zupę i kawałek
chleba, który stanowczo pamiętał lepsze czasy. Byłam tak głodna, że nawet nie
pogardziłam tą nędzną strawą, a właściwie pomieściłabym i dwa razy tyle.
Odnosząc po
kolacji metalową tacę na miejsce i podsuwając ją jak najdalej mogłam pod drzwi,
przypadkiem zobaczyłam w niej swoje odbicie. To prowizoryczne lustro nie
należało do zbyt dokładnych, ale wystarczyło, by dostrzec niepokojące zmiany w
moim wyglądzie: białe włosy i dziwnie fioletowe oczy. To, że przez te wszystkie
przejścia posiwiałam, to może jeszcze nic takiego, ale skąd te fiołkowe
tęczówki? Co się ze mną stało? – głowiłam się, ale oczywiście nigdzie w
tym miejscu nie znalazłabym odpowiedzi, więc tylko siedziałam i próbowałam nie
zwariować.
Nic nie
mogłam zdziałać, więc położyłam się i próbowałam się zdrzemnąć. Przez dłuższy
czas mi się to nie udawało, gnębił mnie niepokój i złość, ale wreszcie mi się
to udało. Obudziłam się, gwałtownie i miałam ochotę krzyknąć. Jakiś podejrzany
typ w ciemnym płaszczu, z kapturem zacieniającym mu twarz, zasłonił mi dłonią
usta i odezwał się cicho:
– Verity,
uspokój się, to ja – Poznałam po głosie Rena.
– Czego
chcesz? – zapytałam, ale on w odpowiedzi przysiadł obok mnie i zabrał się
pracowicie za rozkuwanie tych cholernych kajdan. – Nagle mi pomagasz?
– Wiem, że
wpakowałem cię w tą historię i masz pełne prawo się na mnie złościć... Wszystko
ci wyjaśnię, Verity, ale nie teraz. Musimy stąd uciekać.
– Już to
słyszałam. Powiedz mi w tej chwili, co się dzieje, albo... Albo narobię tyle
wrzasku, że usłyszą mnie w promieniu stu mil!
– Proszę
bardzo, ale to ty wyjdziesz na tym najgorzej. Jeżeli przyłapią nas na ucieczce,
po prostu cię zabiją i będziesz miała szczęście, jeśli zrobią to szybko,
rozumiesz? Ja ryzykuję najwyżej utratą pozycji, na której i tak mi nie zależy.
Cholera,
Ren potrafi być przekonujący...
– Czasem cię
po prostu nienawidzę, wiesz?
– Pocieszam
się tym, że zdarza się to tylko czasem.
W tym
momencie udało mu się wreszcie uwolnienie mnie z tych przeklętych łańcuchów.
– Chodźmy
stąd, Verity – powiedział, wyciągając do mnie rękę, by pomóc mi wstać.
Skorzystałam z jego uprzejmości i razem wymknęliśmy się z wieży. Na schodach
panowała ciemność chodź oko wykol, ale baliśmy się zapalić pochodni, której
światło dałoby się dostrzec z daleka, więc ostrożnie schodziliśmy po ciemku.
Ren prowadził, rozglądając się, czy mamy drogę wolną i wybierając jakieś tajne
przejścia, o których istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Ostatnie doprowadziło
nas bezpośrednio do stajni.
– Umiesz
jeździć konno? – zapytał mój sojusznik.
– Nie...
znaczy, kiedyś na festynie jeździłam na kucyku, ale to tylko raz w życiu... –
przypomniałam sobie.
– To na nic.
Trudno, pojedziesz razem ze mną. To trochę utrudni sprawę, ale to jedyny sposób
– uznał i zaczął się krzątać wokół karego konia, przygotowując go do jazdy.
Po chwili
wyprowadził zwierzaka przed stajnię, najpierw pomógł mi wsiąść na grzbiet
wierzchowca, a później sam zgrabnie wskoczył na siodło i pomknęliśmy do wyjścia
z zamku. Na szczęście bramę zastaliśmy otwartą, a most spuszczony, więc bez
trudności opuściliśmy zamek i pognaliśmy w ciemność, daleko przed siebie.
– No dobra,
to powiesz mi wreszcie, co to wszystko znaczy, Ren? Wiedziałeś, co tu się
dzieje, prawda?
– Nie do
końca... tylko podejrzewałem. Od dawna istnieje w naszym kraju podanie o tym,
że kiedyś panowały tu bardzo nieprzewidywalne warunki aury. Jednego dnia
wiosna, drugiego zima, trzeciego lato... Nie dawało się tu niczego uprawiać,
ani hodować żadnych użytecznych zwierząt, ludzie głodowali...Tak w
uproszczeniu. Nasi przodkowie wynaleźli urządzenie, które kontrolowało pogodę,
pozwalając zachować stałą pogodę przez cały rok... Od tego czasu rozpoczął się
u nas dobrobyt. Niestety, urządzenie zaczęło wymykać się spod kontroli...
Któregoś razu ktoś podszedł do kryształu za blisko i nagle otoczyła go bariera
z magicznej mgły... Kiedy opadła, było już po nim. Później ayrith się uspokoił,
by po pewnym czasie powtórzyć swoją sztuczkę. Ukryliśmy kryształ w tamtej
komnacie pod zamkiem, by nikt już do niego nigdy nie podszedł, ale po pewnym
czasie zupełnie przestał działać i ponownie zaczął nam doskwierać klimat.
Okazało się, że ayrith musiał dostać chociaż raz do roku energię w postaci...
czyichś sił życiowych, by funkcjonować jak trzeba. To nie było dobre
rozwiązanie, ale... poświęcenie jednej osoby, by ratować tysiące przed klęską
głodu wydawało się jedynym rozsądnym wyjściem.
– I
próbowaliście mnie wykorzystać jako... paliwo dla waszej maszyny pogodowej?! –
Nikogo chyba nie zdziwi, że zaczęła mnie ogarniać furia.
– Właściwie
to nie do końca. Rin i ja sprawdziliśmy swego czasu wszystkie zapiski w
bibliotece na temat ayrith. Oprócz legend pomieszanych z historycznymi
podaniami znaleźliśmy jeszcze coś w rodzaju przepowiedni: któregoś dnia
przyjdzie tu pani z dalekiej krainy, która zmieni nasz świat... Warunkiem było
to, byś znalazła się w pobliżu kryształu. Widzisz, ludzie nie lubią zmian, więc
woleli zakończyć to, zanim zdąży spełnić się przepowiednia, a ja nie
protestowałem i nie próbowałem nikogo powstrzymywać, wiedząc, że robią
dokładnie to, czego potrzeba do jej spełnienia. A obiecałem Rin, że choćby nie
wiem co, dopilnuję, byś zrobiła to, po co tu przyszłaś.
Rin? Kim
jest Rin? – pomyślałam. Zabawne, że w całej tej historii najbardziej
zainteresowało mnie czyjeś imię.
– Moją
siostrą bliźniaczką... rok temu to ona podeszła do kryształu...
Nie musiał
mówić już nic więcej, aż się wzdrygnęłam.
– No dobra...
Nie wiem, dlaczego tu trafiłam... I wiesz, współczuję tej sprawy z Rin, ale i
tak jestem wściekła. Może i działałeś w dobrej sprawie, ale mnie oszukałeś,
Ren! – Właśnie zamierzałam zacząć litanię wyrzutów, gdy usłyszałam, że ktoś za
nami krzyczy, każąc nam się zatrzymać.
– Po moim
trupie. Verity, trzymaj się mocno! – odezwał się do mnie ten pokręcony książę z
bajki, który zachowywał się raczej jak Szwarccharakter i popędził konia
ostrogami. Niestety, nasza szkapa nie mogła biec tak szybko jak zwierzęta
ścigającego nas oddziału z zamku, choćby dlatego, że miała za sobą już kawałek
ostrego cwału, a poza tym musiała nieść dwa razy taki ciężar. Odległość między
nami, a pogonią stopniowo i nieubłaganie się zmniejszała. Jak na złość
przypomniało mi się, co mówił Ren, gdy wymykaliśmy się z zamku i zaczęłam
panikować. W mojej głowie zapanowała pustka, przerażona tylko mocniej
obejmowałam mojego sojusznika, chociaż pewnie to bardziej przeszkadzało, zamiast
pomagać, bo pościg tylko coraz bardziej się zbliżał.
Posypał się
grad strzał, które minęły nas o cale, a jedna chyba nawet drasnęła Rena. Ten
mruknął coś, czego nie zrozumiałam i spojrzał na mnie z taką determinacją,
jakby chciał powiedzieć, że musimy walczyć do końca... chociaż nie będzie to
chyba dobry koniec.
Gdyby
chociaż księżyc nie świecił tak jasno i nie ułatwiał tym draniom celowania... –
pomyślałam i przypadkiem w tym momencie chmura go zasłoniła, zacieniając
dolinę, przez którą właśnie jechaliśmy.
Poczułam
znowu to dziwne podekscytowanie, jakby kłębiła się we mnie jakaś dziwna
energia, która tylko szukała ujścia. Początkowo to kotłowanie nie było
dokuczliwe, ale zaczynało się wzmagać jak fala tsunami, tym wyższa, im bliżej
brzegu, aż poczułam, że jeszcze chwila i wybuchnę.
– Leć! –
wrzasnęłam trochę bez sensu, chcąc wyrzucić z siebie ten nadmiar energii. I
wtedy zaczęło się dziać. Zawył ogromny wicher, zawirował i nagle w kierunku
ścigających na rycerzy poleciało najprawdziwsze tornado.
– Verity, przestań!
– Ren patrzył to na mnie, to na to co się działo z przestrachem.
Zresztą sama
też się bałam, a im bardziej emocje mnie ogarniały, tym mniejszą kontrolę
miałam nad rozszalałym żywiołem. Pół biedy, że równie jak szybko zaczęła we mnie narastać ta dziwna siła, tak mnie
opuściła. Poczułam tylko, że robi mi się słabo i osunęłam się nieprzytomna, nie
kontrolując już niczego.
* * *
Przypuszczacie,
że kiedy się obudziłam, moimi pierwszymi myślami było coś w rodzaju: „O rety,
mogę kontrolować pogodę, ale extra!”? Jeśli tak, to grubo się mylicie. To co
sądziłam na ten temat brzmiałoby raczej jak: „CZYM się właściwie stałam?! Co za
okropne dziwactwo!”. Szczerze mówiąc bałam się samej siebie i tego dziwnego
„czegoś”, co pozwoliło mi wywołać trąbę powietrzną. Poza tym czułam się
całkowicie wyczerpana i marzyłam tylko o tym, by móc cały dzień przespać,
jakbym przesadnie zabalowała i dorobiła się „syndromu dnia wczorajszego”. Głowa
mnie bolała, miałam zakwasy w mięśniach, których istnienia nawet nie podejrzewałam
i trzęsłam się z zimna. W spaniu pod gołym niebem nie ma nic romantycznego, to
najbardziej przereklamowana ze wszystkich elementów przygodowych opowieści.
Okay, są gwiazdy, pachnąca łąka, piękne widoki, ale też rosa, w takiej ilości,
że mogłabym wykręcać wodę z ciuchów, zimno i robale.
– Verity,
obudziłaś się! Jak się czujesz?
– Jakby mnie
przejechał walec – odpowiedziałam niezbyt radośnie. – Bywało lepiej, ale
przeżyję – dodałam już bardziej optymistycznie, wstając z trudem i człapiąc do rzeki,
która płynęła rwącym nurtem kilka kroków od naszego obozowiska.
– Ren, a
właściwie to dokąd jedziemy? – zapytałam, gdy już się trochę ogarnęłam.
Usiadłam obok
wspólnika, który podał mi owiniętą w jakieś duże, ciemnozielone liście,
upieczoną rybę i po chwili namysłu odpowiedział:
– Kiedy Rin i
ja szukaliśmy informacji, zawsze z nich wynikało, że kryształ powstał gdzieś...
„tam gdzie dzień traci blask”. To musi oznaczać zachód i może jakieś konkretne
miejsce, ale nie potrafię tego odgadnąć.
– Czyli
jedziemy gdzie nas oczy poniosą w stronę zachodzącego słońca... Równie dobrze
możemy kręcić się w kółko przez sto lat, albo dojechać na kraniec świata, w
zależności od tego, jaki ta ziemia ma kształt i niczego nie znaleźć.
– ...To
jasne, jest jak płaski talerz. Mogłaby w ogóle być inna?
– Mój świat
jest kulisty jak piłka.
– Żartujesz!
Gdyby tak było, pospadalibyście z niej w wielką przepaść bez dna...
– Wcale nie.
Wszystko się trzyma dzięki grawitacji... to niewidzialna siła, która przyciąga
wszystko do powierzchni.
Ren patrzył na mnie wielkimi jak spodki
oczyma. Biorąc pod uwagę magiczne kryształy, kontrolujące pogodę, lustra
stanowiące przejścia do innych wymiarów i inne cuda, nie powinno go chyba już
nic dziwić, a jednak...
– Opowiedz mi
coś więcej o tym... – poprosił zaciekawiony.
Nie miałam
wielkiej ochoty na prowadzenie lekcji geografii, więc zbyłam go czymś i
zabrałam się za pałaszowanie rybki. Trochę zajeżdżała błotem, ale ogólnie nie
smakowała najgorzej.
Po śniadaniu
uprzątnęliśmy nasze prywatne pole biwakowe i pojechaliśmy dalej w kierunku, który wyznaczały słowa zagadki.
Podróż mijała bez wielkich przygód, gdy nagle... droga pod nami po prostu się
osunęła i polecieliśmy w przepaść. Początkowo spadaliśmy na złamanie karku, ale
im bliżej dna rozpadliny, tym wbrew wszelkim prawom fizyki, szybkość malała, aż
wyhamowaliśmy prawie zupełnie nad samą ziemią i wylądowaliśmy miękko na dnie
bardzo głębokiego wąwozu. Jego ściany tworzyły pionowe urwiska, tak wysokie, że
na dno nie docierały już promienie słońca.
– Ren... czy
ty myślisz, o tym, co ja? – zapytałam niedorzecznie, gdy coś mi przyszło do
głowy.
– „Tam gdzie
dzień traci blask”. Przypuszczasz, że chodzi o ten jar? – upewnił się, a ja
kiwnęłam głową.
Zresztą nawet
gdybym miała na ten temat inne zdanie, nie dalibyśmy rady wydostać się w
normalny sposób z tej dziury, więc pozostawało iść w głąb rozpadliny.
Pojechaliśmy powoli, rozglądając się uważnie, gdy nagle Ren zatrzymał konia i
wskazał na coś na skale. Gdy przyjrzałam się, dostrzegłam jakieś rysunki,
przypominające radosną twórczość jaskiniowców. Zeszliśmy na ziemię, podeszliśmy
do malowideł i spróbowaliśmy odszyfrować historię, na którą się składały.
Początkowe wyglądały nieszczególnie fascynująco: przedstawiały tylko to, co już
znaliśmy: historię powstania kryształu ayrith i odkrycia niebezpieczeństw,
które się z nim wiązały. Dalej jednak robiło się ciekawiej: kolejne obrazki
powstawały dopiero, gdy przechodziliśmy wzdłuż tej starożytnej „galerii
sztuki”. Jeden przedstawiał dziewczynę, czytającą książkę, drugi tą samą osobę,
przechodzącą przez magiczne lustro... ogólnie ta część opowiadała o mnie i
Renie aż do wpadnięcia w przepaść. Na trzecim odcinku widać było niewiele,
tylko nas dwoje wchodzących do jakiejś jaskini i szukających tam czegoś.
Po przeciwnej
stronie obrazka, w skale naprzeciwko dostrzegłam wejście do groty, bardzo
podobne do tego narysowanego. Ren i ja wymieniliśmy spojrzenia i złapaliśmy się
za ręce „by się nie zgubić w ciemnej jaskini” Weszliśmy do środka, tak, jak
mówiła rysunkowa instrukcja.
Wewnątrz
panowała przerażająca ciemność, nierozproszona najmniejszym światełkiem i
martwa cisza, przerywana tylko odgłosem naszych kroków, które brzmiały w niej
głośno jak łomot młota pneumatycznego. Jedną ręką dotykałam ściany, drugą mocno
ściskałam dłoń mojego towarzysza, tylko tym sposobem mogliśmy trzymać się
kierunku drogi. Czułam, że wspinamy się w górę, a po jakimś czasie zauważyliśmy
w oddali mały, biały punkcik – przypuszczalnie wyjście. I faktycznie,
znaleźliśmy się wreszcie na otwartej przestrzeni i z powrotem na szczycie
wąwozu. Nie mogłam się powstrzymać, by nie krzyknąć „hurra!”, chyba nigdy
jeszcze nie cieszyłam się tak na widok nieba i jakiejś pełnej chaszczy łąki.
Oprócz tych
stałych w tym kraju widoków, zobaczyłam coś, czego bym się nie spodziewała za
nic na środku kompletnego odludzia: wieżę podobną do tej, w której znalazłam
się po przejściu na drugą stronę lustra.
– Powinniśmy
zobaczyć, co jest w środku – pomyślałam głośno.
Ledwo jednak
to powiedziałam, poczułam, że to zły pomysł. Coś mnie od tego miejsca
odpychało, prawie słyszałam głos w moim wnętrzu, krzyczący „uciekaj stąd!”.
Jednocześnie wiedziałam, że przyszłam tu po to właśnie, by odnaleźć to miejsce
i zobaczyć to, co tam się znajduje.
– Ren, wiesz
coś o tych wieżach? Ta mnie dziwnie... niepokoi.
– Powstały
mniej więcej w tym samym czasie, co kryształ. Są rozsiane po całym kraju. Nikt
nie wie, jaką pełnią funkcję, możliwe, że to starożytne obserwatoria
astronomiczne – odpowiedział. – Jeżeli chcesz, sam pójdę sprawdzić, co tam jest
– dodał.
Nie miałam
wielkiej ochoty zostać sama w tym dziwnym miejscu, więc zapewniłam, że wszystko
w porządku i ignorując dziwne przeczucia, poszłam do wejścia. Ledwo jednak
stanęłam na pierwszym schodku, poczułam, że nie dam rady – miałam wrażenie, jakbym
stała się okropnie ciężka i z trudem w ogóle się ruszałam. Dopadła mnie też
niesamowita duszność i ledwo mogłam oddychać, jakby coś ściskało mi gardło.
Przed oczami miałam mroczki, ale pięłam się powoli w górę, aż dotarłam na
szczyt, do podobnej komnaty, jak ta, w której zaczęła się moja wielka przygoda.
Okrągła, z kolorowymi szybami w oknach i jednym zwierciadłem pośrodku, jako
jedynym sprzętem. Podeszliśmy do lustra i aż odskoczyłam z wrzaskiem.
Odbicie Rena
wyglądało zupełnie normalnie, ale ja... Nie mogłam uwierzyć, że ta siwa,
pomarszczona kobieta o dziwnych, błyszczących nienaturalnym blaskiem,
fioletowych oczach, to ja. Wyglądałam strasznie: nie tylko starsza o jakieś
pięćdziesiąt lat, ale też... coś złego czaiło się w rysach twarzy starowinki, która
na mnie patrzyła.
Nagle jednak
ten obraz się rozmył i po drugiej stronie zobaczyłam jakąś ogromną komnatę,
pełną książek. Lustro zamieniło się w drzwi, przez które weszliśmy do
biblioteki. Przeszliśmy między półkami i doszliśmy do znajdującego się w
centrum pulpitu ze starą księgą rozłożoną do czytania.
Podeszłam i
chciałam przeczytać zawarte w niej informacje, ale zamiast wyjaśnienia tego, co
tu się dzieje, odkryłam tylko jakiś wiersz, całkowicie pozbawiony wartości
literackich i sensu.
„Zanim
czas minie
Znajdź w
odległej krainie
Coś co
bardziej jest cenione
Niż
wiecznej wiosny liście zielone
By zły
czar odwrócić,
Nie bój
się tego skarbu odrzucić
Jeśli jest
prawdziwy, odzyskasz go”
I to
wszystko, poważnie. Całkowity, totalny i kompletnie bezsensowy bełkot, prawda?
Przeczytaliśmy
ten kicz kilka razy, by zapamiętać słowa zagadki i wróciliśmy przez lustro do
„lustrzanej wieży”. Czułam się już całkiem nieźle, zniknęły te dziwne
przeczucia i osłabienie, jakby jego zadanie polegało tylko na tym, by powstrzymać
mnie przed odkryciem tego tajemniczego zapisku. Spokojnie wyszliśmy z wieży na
zieloną łąkę, ale byłam tak zmęczona, że dalej nie miałam siły się ruszyć.
Kręciło mi się w głowie, a przed oczami zaczęły migać dziwne, jasne plamki.
Coraz gęściej i gęściej, aż utworzyły otaczającą mnie miękkim kokonem mgłę. W
tej mgle nie widziałam po chwili nic, poza ładnymi, złotymi iskierkami, które
unosiły się jak stado świetlików i przylatywały do mnie, siadając na mnie i
topiąc się jak płatki śniegu. Wyglądało to ślicznie i im dłużej trwało, tym
lepiej się czułam. Żałowałam, kiedy przedstawienie się skończyło...
Nagle
zamrugałam. Siedziałam w kilkumetrowej średnicy kręgu uschniętych badyli, w
miejscu gdzie do tej pory rosła gęsta, usiana najróżniejszymi zielskami łąka.
Zresztą poza tym polem zieleń nadal pyszniła się jakby nic. Przypomniałam
sobie, co mówił Ren o krysztale, który potrzebuje energii żywych stworzeń... I
nagle zerwałam się na równe nogi, rozglądając się dookoła, bojąc się, czy
przypadkiem... czy mój „książę z bajki” nie znalazł się za blisko, kiedy
straciłam kontrolę nad sytuacją?!
Na szczęście
stał cały i zdrowy na schodku wieży, Uśmiechnął się do mnie uspokajająco i
podszedł w moją stronę, ale odskoczyłam gwałtownie w tył.
– Nie!
Trzymaj się ode mnie z daleka, Ren! Nawet nie chcę myśleć, co by się stało,
gdybym znowu straciła kontrolę nad sytuacją, a ty... znalazłbyś się w zasięgu
tej mgły.
– Zaryzykuję
– odparł. – Razem dowiemy się, jak przełamać ten czar. A kiedy już odzyskam...
kiedy już wszystko wróci do normy...
Wiecie, chyba
coś w tym momencie zrozumiałam. Dla ludzi z tego kraju stabilny klimat ciągłej
wiosny, osiągnięty dzięki swojej technice, lub czarom, które stworzyły kryształ
to było coś więcej, niż przewidywalność, czy poczucie bezpieczeństwa. To
oznaczało dla nich być, albo nie być... ich przetrwanie, ich życie. Czy
istnieje cokolwiek cenniejszego?
Nie
słuchałam. Odwróciłam się i na ile tylko starczyło mi sił pobiegłam przed
siebie. Świat mi aż mignął przed oczami, okazało się, ze pędziłam jak wichura.
Nie bardzo wiedziałam, co powinnam zrobić, poza tym jednym: nie dopuścić do
tego, by coś się stało Renowi. Tego bym nie przeżyła. Nawet, jeśli musiałam się
z nim rozstać w ten sposób, bez słowa, bez pożegnania, nie mówiąc mu jak bardzo
go polubiłam... Zachciało mi się płakać, to wszystko działo się zupełnie nie
tak, jak powinno...
Pojęcia nie
mam, skąd wzięłam siły, by biec bez przerwy, ciągle przed siebie. Może to
dzięki magii kryształu, bo od czasu do czasu łąkę spowijała magiczna mgła i na
mojej trasie pojawiały się pola wysuszonych badyli...
Minęło kilka
dni, gdy stanęłam u bram miasta, w którym stała pierwsza lustrzana wieża. Nie
wiem dlaczego przygnało mnie właśnie tutaj, przecież nie mogłam wracać do domu
w takim stanie, w jakim się znajdowałam. Magiczny kryształ tam dopiero mógłby
sprawić mi kłopoty... Mimo to, zanim zamknięto bramę, przedostałam się z tłumem
wracających do środka mieszkańców w granice Karrel. Znalazłam się wśród
labiryntu wąskich, ciemnych zaułków i kierowałam się ku wystającej nad dachy
kamienic złotej wieży. Miałam tylko nadzieję, że nic się nie wydarzy, kryształ
nie wywinie jakiegoś głupiego numeru, nikt mnie nie spróbuje zatrzymać, nic
mnie nie zaskoczy. I miałam szczęście. Dopadłam do placu z wieżą i dopiero tu utknęłam:
wejścia strzegła znajoma gromada tłuków.
Miałam jednak
znowu szczęście, a może przypadkiem wyczarowałam małą burzę, która nagle
zebrała się nad miastem, a jeden z piorunów trzasnął w dom znajdujący się przy
placu, który zaczął się palić. Powstało zamieszanie, które wykorzystałam, by
dobiec do wieży i wpaść do środka. Ledwo zamknęły się za mną drzwi, a coś się
zaczęło dziać – i to bardzo nieprzyjemnego. Nagle poczułam się tak, jakby coś
próbowało się wyrwać z mojego wnętrza i przy okazji mnie rozedrzeć. Chciałam
krzyknąć z bólu, ale z moich ust wyrwał się tylko jakiś cichy dźwięk, bardziej
przypominający śpiew na jednym tonie, niż wrzask. Stałam się dziwnie lekka i
zaczęłam unosić się w górę. Trwało to strasznie długo, a gdy wreszcie wszystko
się uspokoiło, stałam na szczycie, przy drzwiach, trzymając w dłoniach
fioletową, świecącą kulę – ten przeklęty kryształ. W jakiś sposób najpierw
połączył się ze mną, a teraz się ode mnie oddzielił i wydawał się tylko szklaną
lampką.
Chciałam go
zrzucić na dół i rozbić, ale nie mogłam się ruszyć. Jakbym nagle zamieniła się
w posąg, będący tylko podstawką pod tą przeklętą kulę. Udało mi się spojrzeć na
swoje ręce, ściskające kryształ i faktycznie wydawały się trochę zbyt szare i
„kamieniste”, jak na mój gust... Coś zrobiłam nie tak – pomyślałam – ale
co?Nawet mój umysł zaczął stawać się coraz bardziej senny i ciężki i
rozwikłanie tej zagadki wydawało się niemożliwe... Wydawało mi się, że słyszę
skrzypiące na dole drzwi i czyjeś szybkie kroki i po kilku minutach zobaczyłam
Rena. Wyglądał jak siedem nieszczęść, nie jak ten „fircyk” w śmiesznym
kapeluszu, którego spotkałam pierwszego dnia, a raczej jak zwykły włóczykij.
Nikt by go nie wziął za księcia z bajki... raczej za jednego z kumpli Robin
Hooda. Ale to nie było ważne, liczyło się tylko to, że przyszedł tu do mnie.
– Verity!
Puść kryształ! – zawołał, podbiegając do mnie, ale mimo szczerych chęci nie
mogłam go posłuchać, ani nawet odpowiedzieć.
– Niech to...
co robić?! To nie może tak się skończyć! – Przez moment chyba ogarnęła go
panika. – No dobrze, przepraszam za to, ale w bajkach to się zwykle udawało...
– powiedział, gdy coś mu przyszło do głowy, podszedł do mnie i mnie pocałował.
Marzyłam o
romantycznym pierwszym pocałunku... Odbywało się to w malowniczej scenerii
jakiejś dzikiej plaży, przy blasku księżyca, grałyby cykady i śpiewały ptaki...
Myślałam, ze to będzie coś niesamowitego, poczuję się tak, jakby nagle cały
świat zawirował i przejdzie mnie prąd i może takie przyjemne ciepło... On
przytuliłby mnie mocno, ja objęłabym jego, przymknęła oczy, ugięłabym lekko
jedną nóżkę w kolanie... A tymczasem stałam dosłownie jak głaz i nic się nie
działo. Żadnego dreszczyku, motylków w brzuchu, nic...
Znowu gdzieś
wokół jednak usłyszałam tą dziwną, przenikliwą nutę, tym razem jakbym to nie
ja, ale cały świat wokół śpiewał na jednym dźwięku jedno, dźwięczne „aaa”.
Wszystko od tej melodii wibrowało i nagle, gdy odgłos stał się zbyt mocny,
prawie nie do wytrzymania, kula w moich dłoniach z hukiem pękła, znikając w
rozbłysku światła.
Teraz dopiero
poczułam dreszczyk, przyjemne ciepło i aż zakręciło mi się w głowie. Motylki w
brzuchu zaczęły fruwać, a ja mocniej objęłam Rena za szyję i odwzajemniłam
pocałunek. Przez moment wydawało mi się tak, jakbym uniosła się aż do gwiazd.
Mniejsza o scenerię i tak było pięknie.
Kiedy ta
cudna chwilka minęła, nastąpiła kolejna: zatańczyliśmy szalonego młynka,
śmiejąc się jak dzieciaki i jeden przez drugiego powtarzając „udało się!”.
Wiadomo
jednak, że piękne chwile nigdy długo nie trwają. Właściwie to chyba ja popsułam
nastrój, ale nie mogłam przestać się martwić, co dalej się stanie z tą krainą.
Poza tym wiedziałam, że muszę wracać do domu. Lustro, które przed chwilą
odbijało moją wreszcie znowu wyglądającą normalnie gębę, nagle zaczęło pokazywać
fragment mojego pokoju, zapraszająco błyskając pulsującym, lekkim światłem.
– Muszę już
iść – powiedziałam do Rena, czując, że jeśli nie załatwię tego szybko, rozbeczę
się jak dziecko i wszystko skomplikuję.
– Zaczekaj,
jeszcze trochę... – Objął mnie i próbował zatrzymać, ale wymknęłam się i po
prostu dałam susa przez magiczne zwierciadło.
* *
*
Przetarłam
sennie oczy, zastanawiając się, czemu mi tak zimno. I gdzie ja, do jasnej,
jestem?! – pytałam na własny użytek. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że
leżę w swoim własnym łóżku, a obok stoi mama, trzymając ściągniętą właśnie ze
mnie kołdrę.
– Obudź się,
Verity, spóźnisz się do nowej szkoły! – marudziła.
– A wiesz,
taki właśnie był plan – odparłam, siadając i przeciągając się jak kot. –
Kurcze, ale miałam dziwny sen – dodałam i zaczęłam opowiadać, szukając po całym
pokoju ciuchów i mojej szczotki do włosów. Ta złośliwie zawsze gdzieś się
zapodzieje.
Znalazłam w
końcu zgubę, ogarnęłam się, zjadłam śniadanie i poszłam na autobus, by dojechać
do nowej szkoły. Cały czas nie mogłam wyrzucić z głowy tego dziwacznego snu,
czasami zastanawiałam się, co teraz porabia Ren, co się dzieje w jego krainie i
dopiero po chwili łapałam się na tym, że nie może się nic dziać, bo przecież
ani on, ani tamten świat nie istnieją w rzeczywistości, tylko w jakimś sennym
majaku. Zniknęli jak mgła, gdy się obudziłam. Musiałam sobie to w kółko
powtarzać, ale cała ta przygoda wydawała się tak realistyczna, że docierało to
do mojej mózgownicy z najwyższym trudem.
Jadąc busem
zadzwoniłam do Ciotki Weny i opowiedziałam jej tę historię, a ona uznała, że
gdyby to trochę rozwinąć powstałaby świetna książka, poprosiła bym jej wszystko
powtórzyła i spisała sobie w punktach całą opowieść. Nie wiem, czy jej się na
coś to przyda, bo pewnie i tak rzuci wszystko, gdy przyjdzie jej do głowy inna
bajka. W każdym razie, jeśli liczyłam na to, że pomoże mi to odróżnić fikcję od
rzeczywistości, to się pomyliłam.
Przynajmniej
jednak minął mi jakoś czas podróży i nie denerwowałam się zbytnio, kiedy
wysiadałam na przystanku przy szkole. Całkiem spokojnie powędrowałam przez
stary park i doszłam do ceglanego budynku, w którym mieściło się moje nowe
liceum. Dumny napis z nazwą nad wejściem informował również o tym, że to
najlepsza szkoła muzyczna w kraju, a ja zaczęłam się zastanawiać: co ja w takim
razie tu robię? Cóż, tak czy owak nie miałam innej opcji, jak pójść do
sekretariatu po plan zajęć.
Pani w
sekretariacie wklepała moje dane w komputer i poszła na moment po wydruk planu
lekcji, wychodząc z biura. W tym momencie usłyszałam, że ktoś się czai za
drzwiami.
– Rick, droga
wolna?
– Mhm.
– No dobra,
stary, to na trzy...
– Raz, dwa,
trzy! – obejrzałam się w tym momencie, gdy do pokoju wpadło dwóch chłopaków w
moim wieku, bezceremonialnie złapali mnie za ręce i gdzieś pociągnęli. Chcąc
nie chcąc poszłam z nimi, omal nie gubiąc nóg, tak się tym dwóm dziwakom gdzieś
spieszyło.
– Co to ma
znaczyć, puśćcie mnie, do jasnej! Co wy wyrabiacie?! – protestowałam przeciwko
takiemu powitaniu.
– Musimy wiać,
zanim wróci pani Hale.
– Ratujemy ci
właśnie skórę, więc bądź trochę milsza.
– Że niby
co?!
Dwa przypały
wyjaśniły mi w skróconej wersji skróconej wersji, że w szkole uczniów dzieli
się na zespoły, które raz na miesiąc biorą udział w konkursach, jak teleturnieje
w rodzaju „Mam talent”. Według tych dwóch wariatów nowych zwykle na chybił
trafił dorzucają do jakiejś mniejszej grupy, a w tym konkretnym przypadku
została tylko jedna, której liderem był straszny buc.
– Doprowadził
do załamania nerwowego już pięcioro kociaków w tym semestrze.
– Taak, z
rykiem leciały do sekretariatu, by się wypisać.
Nie
dowiedziałam się jednak jakim sposobem dwa pajace planowały uchronić mnie przed
takim smętnym końcem, bo w tym momencie wpadliśmy do jakiejś niezagospodarowanej
sali i zobaczyłam trzeciego z szajki. Kompletnie mnie zamurowało, bo wyglądał
jak... sobowtór Rena.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz